poniedziałek, 30 marca 2015

Fotoarchiwum "z myszką" (80)

Pora na kolejną sentymentalną wyprawę w sportową przeszłość. Na zdjęciu jedna z najbardziej znanych kieleckich sportsmenek sprzed lat.

                                         Z archiwum "Słowa Ludu"
Poznajecie? Pamiętacie?

Sportowych wspomnień czar - z kolegami po piórze...

Dzięki Staszkowi Imosie, który gdzieś wyszperał to zdjęcie w swoich australijskich archiwach, odżyły wspomnienia sprzed ponad 20 lat - w redakcji "Słowa Ludu" z red. Antonim Pawłowskim i właśnie Stanem - korespondentem "Przeglądu Sportowego" z Melbourne. Wartościowe zdjęcie, ze starszymi kolegami po piórze, bo i czasy były wspaniałe...

sobota, 28 marca 2015

Był taki mecz (77)

Przez stadion Błękitnych do Monachium po olimpijskie złoto

Chyba nikomu ze starszych kibiców nie trzeba specjalnie przedstawiać sylwetki potężnego, ponad 2-metrowego, Władysława Komara. 21 maja 1972 roku nasz znakomity miotacz wystąpił na rzutni stadionu Błękitnych i choć wtedy jeszcze nie mógł poszczycić się tytułem mistrza olimpijskiego, to i tak trybuny obiektu przy ul. Ściegiennego zapełniły się do ostatniego miejsca. Także i ja z ciekawością przyglądałem się próbom kulomiota warszawskiej Gwardii nie przypuszczając nawet, że oglądam w akcji jednego z największych polskich sportowców.
Władysław Komar już w pierwszym rzucie wprawił kibiców w prawdziwą euforię, posyłając kulę na odległość 20,57 metra, zaledwie od 3 cm gorszą od rekordu Polski. Potem wprawdzie już tego wyniku nie poprawił, ale rekord cały czas dosłownie "wisiał" w powietrzu, a cała widownia, podobnie jak i ja, byliśmy wpatrzeni w rzutnię nie istniejącego już stadionu Błękitnych, znajdującą się za bramką od strony Wojewódzkiego Domu Kultury. 20,09; 19,82; 20,05; 20,55 - tak imponującą serią popisał w Kielcach, olimpijczyk z Tokio i Meksyku, zbierając w pełni zasłużone oklaski kibiców.

Władysław Komar na rzutni stadionu Błękitnych Zdjęcie z archiwów "Słowa Ludu"
Właściwie tak naprawdę rangę tego niby jednego z wielu lekkoatletycznych mitingów doceniłem 9 września 1972 roku, kiedy to w Monachium Władysław Komar posyłając kulę na odległość 21,18 m został mistrzem olimpijskim.
I kolejny obrazek związany z tym wyjątkowym sportowcem i człowiekiem. Tym razem już z czasów mojej pracy jako dziennikarza, z maja 1998 roku kiedy to Władysław Komar wraz z innym mistrzem olimpijskim Tadeuszem Ślusarskim był gościem honorowym Półmaratonu Świętokrzyskiego im. red. Mieczysława Kalety, którego patronem i współorganizatorem była nasza redakcja. Nigdy nie zapomnę popołudnia spędzonego z "Władkiem", bo ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu już po kilkunastu minutach rozmowy kazał się do siebie zwracać po imieniu. Potem wspólna niezapomniana kolacja i prawdziwa lawina anegdot, od których wszyscy pokładaliśmy się ze śmiechu. Wreszcie jedna z najcenniejszych sportowych pamiątek - przezabawna książka autorstwa Władysława Komara "Wszystko porąbane", z jakże miłą dla mnie specjalną dedykacją "Darusiowi do poduchy - Władek".
Rozstaliśmy się wieczorem niczym starzy dobrzy znajomi, umawiając się na kolejne spotkanie za rok w Bukowej, którą Władek był zauroczony. Niestety już do niego nie doszło, bo 17 sierpnia tego samego roku z Ostromic nadeszła szokująca wiadomość o tragicznej śmierci w wypadku samochodowym dwu znakomitych byłych polskich lekkoatletów - Władysława Komara i Tadeusza Ślusarskiego. Obaj na zawsze pozostaną w mojej pamięci, nie tylko jako sportowi idole z dawnych lat, ale także i znajomi z Półmaratonu Świętokrzyskiego z Bukowej...

piątek, 27 marca 2015

Fotoarchiwum "z myszką" (79)

Zapraszam na kolejną wyprawę do sportowych archiwów sprzed lat. Na zdjęciu jeden z najbardziej znanych świętokrzyskich sportowców lat70-tych minionego stulecia.

                     Z archiwów "Słowa Ludu"
Poznajecie? Pamiętacie?

czwartek, 26 marca 2015

Był taki mecz (76)

Jak kielecki beniaminek mistrza pobił...

Tym razem dość nietypowa moja sportowa retrospekcja sprzed lat. Na tym meczu niestety nie byłem, choć wiele bym dał, by 21 lutego 1971 roku znaleźć się na trybunach kieleckiej hali widowiskowo-sportowej. Niestety z racji mojego młodego wieku było to po prostu niemożliwe. Mam na myśli pierwszoligowy mecz bokserski Błękitni - Legia. Już sam szyld "Legia" stanowił w tamtych czasach prawdziwy magnes dla kieleckich kibiców. I nieważne czy był to mecz pod koszem, na zielonej murawie, czy też starcie na ringu. Jedno było pewne, że na trybunach zabraknie miejsc. Nie inaczej było i wtedy, gdy drużyna beniaminka I ligi prowadzona przez czarodzieja ringu Leszka Drogosza miała skrzyżować rękawice z niekwestionowanym faworytem rozgrywek ze stolicy. Jan Szczepański, Janusz Gortat, Wiesław Rudkowski czy Roman Gotfryd - te nazwiska legionistów i zarazem oczywiście reprezentantów Polski mówiły same za siebie. Nic dziwnego, że każdy chciał ich zobaczyć na żywo w akcji. Jak pisał red. Mieczysław Kaleta na łamach "Słowa Ludu" bilety na to spotkanie osiągnęły "u koników" niebotyczną barierę 150 złotych, znacznie przewyższającą nominalną cenę wejściówek. A i tak rozchodziły się błyskawicznie. Tej niedzieli tylko prawdziwym szczęśliwcom udało się dostać się do środka. Drugie tyle kibiców, a może i więcej nasłuchiwało wieści z ringu stojąc przed halą. Także i mnie udało się ubłagać ojca, by tym razem nie słuchać radiowej transmisji z boksu w domu, lecz wybrać się pod halę, gdzie wielu kibiców miało ze sobą także włączone radioodbiorniki. Właściwie ich słuchanie było niemożliwe bowiem raz po raz halą wstrząsały prawdziwe eksplozje radości. Pierwsze gdy w ringu przedstawiano zawodników Błękitnych. Potem z każdym gongiem, niemal z każdym zadanym ciosem, liczeniem i werdyktem sędziowskim emocje przed halą tylko rosły. A choć nie był to czas telebimów i nikt nie widział jak naprawdę toczy się mecz, to i tak wszyscy przed halą znakomicie znali aktualną sytuację na ringu oraz oczywiście rezultat meczu, żywo reagując. To było dla mnie, 11-letniego wówczas chłopaka, niesamowite wręcz przeżycie. Wprawdzie z racji wieku byłem skazany na śledzenie ringowych zmagań Błękitnych tylko na antenie radiowej i za pośrednictwem gazet, jednak mimo to dobrze znałem ówczesnych sportowych idoli kieleckich kibiców.
 
To może niezbyt czytelne, ale za to historyczne zdjęcia z tamtego meczu zamieszczone na łamach "Słowa Ludu"
 Kilkakrotnie udało mi się dostać wraz z grupką kibiców na trening Błękitnych odbywający się w sali WDK. Tam z bliska przyglądałem się jak Leszek Drogosz uczy zadawać ciosy i robić uniki Witolda Stachurskiego, Andrzeja Stawskiego, Marka Kudłę, Leszka Ciukę czy Andrzeja Wnuka. Ich nazwiska, twarze i kategorie wagowe w jakich walczyli znałem oczywiście na pamięć. Na dodatek byłem dumny, że mama była klasową koleżanką Leszka Drogosza, którego już wcześniej miałem okazje poznać podczas jednego ze spacerów z mamą. Nie mogłem się nadziwić, że oto słynny"Czarodziej ringu" nie tylko się ze mną wita, ale i serdecznie rozmawia. Do dziś mam w szufladzie znaczek i proporczyk Błękitnych, które p. Leszek wiedząc o mojej sportowej pasji dał mi na pamiątkę podczas jednego ze spotkań. Potem już jako dziennikarz, gdy znacznie częściej spotkaliśmy się przy różnych okazjach z "Czarodziejem ringu" zdarzało nam się miło wspominać te pierwsze nasze kontakty.
Wracając do meczu Błękitni - Legia, to był on o tyle wyjątkowy, że zakończył się sensacyjnym zwycięstwem pierwszoligowego beniaminka nad mistrzem Polski 11:9. W pamięci utkwił mi zwłaszcza moment, gdy już w pierwszej rundzie swojej walki w wadze średniej Witold Stachurski znokautował młodego legionistę Jałowieckiego, zastępującego w tym meczu kontuzjowanego reprezentanta Polski Wiesława Rudkowskiego. Hala wprost trzęsła się od euforii widowni, a obok mnie zupełnie nieznajomi ludzie wpadali sobie w ramiona. Doskonale zrozumiałem co to oznacza. Błękitni objęli prowadzenie 11:5, co było równoznaczne z pokonaniem Legii!!! Na niewiele zdało się nawet zwycięstwo Janusza Gortata, nota bene ojca polskiej gwiazdy Washington Wizzards pod koszami NBA - Marcina. Sensacja stała się faktem, a ja jeszcze przez kilka dni byłem dumny, ze choć nie bezpośrednio, ale jednak mogłem uczestniczyć w tym wyjątkowym dla Kielc sportowym wydarzeniu.   

sobota, 21 marca 2015

Był taki mecz (75)

Po "Orlikach" w Kielcach zagrały "Orły Górskiego"!

Nie tak dawno wspominałem na moim blogu  rozegrany w Kielcach jesienią 1970 roku międzypaństwowy mecz piłkarski "Orlików" Polska - NRD. Była to jednak tylko jakby przygrywka do tego co na stadionie Błękitnych działo się 25 lipca 1971 roku. Takiego oblężenia obiektu przy ul. Ściegiennego nigdy wcześniej nie widziałem.Odczułem to zresztą na własnej skórze siedząc wciśnięty gdzieś pomiędzy trudnymi do opisania tłumami kibiców, których jak podawały gazety było tego popołudnia ponad 15 tysięcy. Tym razem nie tylko zabrakło miejsc na trybunach okalających boisko, a nawet na pobliskich... drzewach i dachach! Nic dziwnego bowiem po raz pierwszy do Kielc przyjechała piłkarska reprezentacja Polski seniorów. Nie miało to najmniejszego znaczenia, że była to tylko towarzyska potyczka z holenderskim pierwszoligowcem Telstar Velsen. Tym razem trener Kazimierz Górski, szlifując formę biało-czerwonych przed mistrzowskimi spotkaniami z Turcją i RFN (w eliminacjach mistrzostwach Europy) oraz Hiszpanami (w eliminacjach przedolimpijskich) pomimo wakacyjnej kanikuły powołał na ten test-mecz wszystkich najlepszych graczy lat 70-tych minionego stulecia z Włodzimierzem Lubańskim, Kazimierzem Deyną i Robertem Gadochą na czele.

Niezapomniany Kazimierz Górski już po raz drugi gościł z reprezentacją Polski na stadionie Błękitnych
Wprawdzie Włodzimierz Lubański ostatecznie na pojawił się na murawie stadionu Błękitnych, ale mimo to czuło się atmosferę wielkiego sportowego święta. Popsuli go wprawdzie nieco biało-czerwoni, bo specjalnie się nie wysilając po słabiutkiej grze ulegli 0:1 holenderskiemu pierwszoligowcowi, którego kilka dni wcześniej na Stadionie Śląskim w Chorzowie pokonał zabrzański Górnik. Bardziej niż wynik i gra, liczyło się jednak to, że mogłem na własne oczy oglądać piłkarzy, których podziwiałem w telewizyjnych czy radiowych relacjach, choćby z niezapomnianych pucharowych meczy Górnika i Legii.
W spotkaniu z Telstarem w Kielcach reprezentacja Polski zagrała w następującym składzie: Gomola (Czajkowski) - Wraży, Blaut, Gorgoń, Anczok - Szołtysik (Deyna), Płaszewski (Ćmikiewicz) - Banaś, Wilim, Jarosik, Gadocha.
Dla kogoś kto choćby przeciętnie interesuje się sportem już same nazwiska uczestników tego meczu najlepiej oddają jego wyjątkowość...

piątek, 20 marca 2015

Był taki mecz (74)

Jak Łopatka "dziurawił" kieleckie kosze...

Awans koszykarzy Tęczy do II ligi i niezła jak na beniaminka postawa zespołu trenera Jana Kmiecika w tych rozgrywkach sprawiły, że kieleccy kibice zaczęli żyć koszykówką. Ta w drugoligowym wydaniu była jednak jakby czymś zupełnie innym od basketu prezentowanego przez najlepszych pierwszoligowych koszykarzy. Okazję by się o tym naocznie przekonać miałem śledząc rozgrywany w Kielcach w dniach 16-18 kwietnia 1971 roku 3-dniowy, finałowy turniej o Puchar Polski. Jego ozdobą było ostatnie niedzielne spotkanie wrocławskiego Śląska z krakowską Wisłą, które decydowało o tym, któremu z tych dwu jakże utytułowanych zespołów przypadnie główne trofeum. Wprawdzie w drużynie z Krakowa nie mogli zagrać kadrowicze Wiesław Langiewicz i Marek Ładniak, ale mimo to i tak na parkiecie aż roiło się od gwiazd polskiej koszykówk, które wtedy jako 11 chłopak po raz pierwszy miałem okazje oglądać na żywo w akcji. Mimo, iż tym razem nie grała Tęcza, która zawsze mogła liczyć na gromki doping kibiców, to i tak atmosfera na trybunach hali widowiskowo-sportowej, oczywiście zapełnionych do ostatniego miejsca, była trudna do opisania. Raz po raz podkoszowe akcje obu zespołów wzbudzały prawdziwy aplauz na widowni.

Wicemistrz Europy z 1963 roku, Mieczysław Łopatka był gwiazdą drużyny Śląska, która w Kielcach sięgnęła po Puchar Polski.
 Zapamiętałem zwłaszcza końcówkę spotkania, która była prawdziwym popisem jednego z najlepszych polskich koszykarzy w historii - Mieczysława Łopatki. Snajper Śląska oraz reprezentacji Polski raz po raz "dziurawił" kosz Wisły i choć jeszcze na niespełna 3 minuty przed końcem meczu, wrocławianie prowadzili zaledwie jednym punktem, to właśnie za sprawą jego akcji i skutecznych rzutów, pewnie wygrali z Wisłą 91:83 (48:41). Kibice na stojąco oklaskiwali kapitana Śląska, Mieczysława Łopatkę, gdy ten zaraz po meczu odbierał z rąk ówczesnego prezesa PZKosz., Walentego Klyszejki, Puchar Polski.
Cichym bohaterem tego meczu był jednak dla mnie rozgrywający Wisły i oczywiście także reprezentacji Polski, Andrzej Seweryn, który nie tylko okazał się najskuteczniejszym graczem na boisku, zapisując na swoim koncie aż 32 punkty, ale znakomitymi podaniami pod kosz raz po raz uruchamiał inną gwiazdę polskiego basketu Bogdana Likszo.  Taka koszykówka mogła zauroczyć każdego kibica, ale nic dziwnego skoro na parkiecie kieleckiej hali występowali gracze z niezapomnianej drużyny trenera Witolda Zagórskiego, która kilka lat wcześniej w Hali Ludowej we Wrocławiu wywalczyła wicemistrzostwo Europy, co do dziś pozostaje największym sukcesem polskiej męskiej koszykówki reprezentacyjnej.
W finałowym meczu Śląska z Wisłą w Kielcach zagrali także między innymi Grzegorz Korcz, Waldemar Kozak, Jerzy Frołow, Piotr Langosz czy Adam Gardzina, których starszym kibicom koszykówki specjalnie przedstawiać nie trzeba.
Prawdziwym ulubieńcem kieleckich kibiców był jednak szybki jak żywe srebro rozgrywający Lublinianki, Bogdan Lecyk, który razs po raz popisywał się dynamicznymi wejściami pod kosz niemiłosiernie ogrywając o wiele wyższych od siebie rywali (tak bardzo spodobało się to kieleckim kibicom, że raz po raz z widowni rozbrzmiewały okrzyki "Lecyk wchódź!"). Mimo to jego Lublinianka musiała zadowolić się ostatnim, czwartym miejscem w kieleckim turnieju, przegrywając "mały finał" o trzecie miejsce z akademikami z Bielan.

  

czwartek, 19 marca 2015

Był taki mecz (73)

Trener 1000-lecia na stadionie Błękitnych!

Tego meczu z pewnością nigdy nie zapomnę. I to z kilku powodów. Choć rozgrywany był tuż po wakacjach, 6 września 1970 roku, to pogoda przypominała właściwie późną listopadową jesień. Nawet przenikliwy chłód i momentami ulewny wręcz deszcz, nie odstraszyły mnie jednak od wybrania się z ojcem na stadion Błękitnych przy ul. Ściegiennego (miejsce w którym obecnie znajduje się Kolporter Arena). Nic dziwnego, przecież grała tam piłkarska reprezentacja Polski, mając za przeciwnika drużynę NRD. Wprawdzie byli to tylko tzw. "Orlicy", ale mimo to i tak biało-czerwone stroje z orzełkiem na piersiach działały niczym magnes przyciągając bardzo wielu kibiców, którzy szczelnie wypełnili stadion oglądając mecz na stojąco pod rozłożonymi parasolami. Do Kielc przyjechało wtedy wielu znanych mi już z ligowych boisk piłkarzy. Co więcej w roli trenera biało-czerwonych wystąpił Kazimierz Górski, który już w kilka lat później poprowadził swoje "Orły" do największych sukcesów w historii polskiego futbolu i został uznany trenerem 1000-lecia. Wtedy nawet mi się nie śniło, że kiedyś po latach, już pracując jako dziennikarz sportowy, będę miał okazję poznać go osobiście i wielokrotnie spotykać na różnych stadionach, także w naszym regionie.

                         Zdjęcie z kieleckiego meczu Polska - NRD "Orlików" z archiwum "Słowa Ludu"
Choć było to tylko jedno z wielu spotkań towarzyskich naszych "Orlików", a nie jakiś mecz mistrzowski, to szczególnie w drugiej połowie spotkania, po golu strzelonym przez Polaków atmosfera na stadionie była naprawdę trudna do opisania. I ja, choć przemoczony do "suchej nitki" czułem się bardzo dumny, że mogę oglądać w akcji takich zawodników jak choćby Jerzy Gorgoń, Adam Musiał, Leszek Ćmikiewicz, Jerzy Masztaler czy Grzegorz Lato prowadzonych przez samego Kazimierza Górskiego. Szczerze mówiąc to doceniłem to dopiero trzy lata później, po niezapomnianym zwycięskim remisie biało-czerwonych na Wembley, a potem magicznych dla nas finałach mistrzostw Świata 1974 roku na boiskach w Niemczech.
Oczywiście czas zatarł w pamięci szczegóły tego deszczowego meczu na stadionie Błękitnych, ale wystarczyło spojrzeć na relację mojego nauczyciela dziennikarskiego fachu, red. Mieczysława Kalety zamieszczoną na kolumnie sportowej "Słowa Ludu", by odżyły tamte wspomnienia.
Polacy wygrali wtedy z "Orlikami" z NRD 1:0 po golu Kwiatkowskiego, choć wynik powinien być o wiele wyższy. Biało-czerwoni wystąpili w tym pamiętnym dla mnie meczu w następującym składzie: Sput - Płaszewski, Galas, Gorgoń, Musiał - Janik, Ćmikiewicz, Masztaler (Fotfolc) - Lato, Nowak (Radomski), Kwiatkowski. 
Co ciekawe w biało-czerwonych barwach zagrali w tym spotkaniu późniejsi gracze klubów z naszego regionu - Jerzy Fotfolc (Star Starachowice, a następnie Błękitni Kielce) oraz Tadeusz Nowak (Star).
Mecz Polska-NRD "Orlików" mimo fatalnej pogody oglądało ponad 7 tysięcy kibiców.
Warto w tym miejscu zacytować jeszcze zamieszczoną na łamach "SL" pomeczową wypowiedź Kazimierza Górskiego: "Jestem zadowolony z postawy naszego zespołu, który wypełnił założenia taktyczne dostosowane przecież do trudnych warunków terenowych. Goście mogą mówić o dużym szczęściu, że stracili tylko jedną bramkę. Wyjątkowo wyróżnił się Musiał, który miał doskonały dzień"

środa, 18 marca 2015

poniedziałek, 16 marca 2015

Był taki mecz (72)

Z olimpijczykiem do II ligi!

Od tego wydarzenia minie wkrótce już 45 lat. Mimo to, nadspodziewanie dobrze go pamiętam. Może dlatego, że po raz pierwszy jako kibic przeżyłem coś takiego - radość pomieszana z ogromną dumą po sukcesie drużyny, której z całego serca kibicowałem. Mowa o koszykarzach kieleckiej Tęczy, których jako 10-letni wówczas chłopak, u boku ojca,  dopingowałem z trybun kultowej dziś hali widowiskowo-sportowej przy ul. Waligóry (obecna Żytnia). A emocje były wtedy rzeczywiście wyjątkowe.


 Wcześniej już oglądałem mecze koszykarzy Tęczy w niewielkiej sali, mieszczącej się w podziemiach Wojewódzkiego Domu Kultury w Kielcach. To była jednak jakby zupełnie inna bajka. Tam to wszystko było bardzo kameralne. Rząd krzesełek przy linii bocznej boiska, jakieś gimnastyczne ławeczki, stos materacy. Trochę więcej miejsca dla kibiców za jednym z przesuwnych koszy. Graczy miało się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zdarzało się, że można było bezpośrednio poczuć grę, łapiąc jakąś bezpańską piłkę wędrującą akurat poza boisko, a nawet dostając nią w głowę, czy też bezpośrednio znaleźć się tuż obok zawodnika, akurat obok ciebie wyrzucającego piłkę zza autu. To pozwalało jakby poczuć się częścią gry. Tym razem jednak koszykarze zawitali do prawdziwej hali. Nic dziwnego, bo i stawka była zupełnie inna -  awans do II ligi. Trybuny pełne widzów, głośny doping to coś co musiało zrobić wrażenie po przenosinach z sali WDK na Waligóry.
Nie tylko stawka finałowego turnieju rozgrywanego w dniach 3-5 kwietnia 1970 roku, z udziałem Startu Gdynia, AZS Opole, AZS Koszalin oraz Tęczy była magnesem dla kibiców. Otóż w barwach naszej drużyny po raz pierwszy można było zobaczyć dwóch byłych koszykarzy "Czerodziejów" z Bielan - Tadeusza Blautha oraz Jana Matusewicza. Obaj nieoczekiwanie wzmocnili Tęcze tuż przed turniejem półfinałowym o awans, rozegranym w Stalowej Woli i poprowadzili kielczan do kompletu zwycięstw, który oznaczał prawo do organizacji finału.
Przyznam, że i ja byłem pod wielkim wrażeniem przyglądając się rozgrzewce byłego reprezentanta Polski, olimpijczyka z Tokio (1964), Tadeusza Blautha. Wysoki, szczupły niczym tyczka, z nieodłączną torbą, bardziej przypominającą tą lekarską niż sportową, z którą nie rozstawał się nawet siedząc na ławce rezerwowych. Także wzrost 204 robił wówczas kolosalne wrażenie. Dopiero potem gdy lepiej poznałem historię polskiej koszykówki dowiedziałem się, że Tadeusz Blauth był w ścisłej kadrze "srebrnych chłopców" trenera Witolda Zagórskiego i choć nie zagrał w pamiętnym turnieju we Wrocławiu w 1963 roku kiedy to biało-czerwoni wywalczyli wicemistrzostwo Europy i tak był na owe czasy jednym z najlepszych w Polsce graczy.

Tadeusz Blauth                Fot. archiwum
 Tęcza rozpoczęła turniej źle - od piątkowej porażki 66:74 ze Startem Gdynia. W sobotę pokonaliśmy jednak zdecydowanie AZS Opole 89:62 i o losach drugoligowego awansu decydował niedzielny ostatni mecz turnieju z AZS Koszalin. Pamiętam wielkie emocje towarzyszące temu widowisku i kapitalną wręcz postawę kieleckich koszykarzy, prowadzonych do boju przez najlepszego na boisku Jana Matusewicza. W obronie prawdziwą zaporą nie do przebycia dla rywali był wspomniany Tadeusz Blauth. Nic więc dziwnego, że faworyzowani rywale którzy przystępowali do tego meczu z kompletem zwycięstw zostali wręcz rozbici przez Tęczę, która już do przerwy prowadziła 40:26. Potem, przy ogłuszającym wręcz dopingu kieleckiej publiczności 5 minut po przerwie zespół trenera Jana Kmiecika zwiększył przewagę do aż 27 punktów i mecz był praktycznie rozstrzygnięty. Ostatecznie wygraliśmy tylko 73:62, ale tylko dlatego, że na boisku pojawili sie wszyscy gracze rezerwowi. To co działo się po końcowej syrenie trudno było nawet opisać. Ja wiedziałem jedno. To będzie moja drużyna i tak też się stało na kolejne sezony. Wtedy nawet mi się nie nie śniło, że za kilkanaście lat sam będę miał okazje nie tylko oglądać, ale i opisywać na łamach prasy występy kieleckich koszykarzy oraz poznać osobiście kilku sportowych bohaterów Kielc z tamtego niezapomnianego meczu.

                        Z archiwum "Słowa Ludu"
W tym najważniejszym meczu sezonu 1969/70 punkty dla drużyny kieleckiej Tęczy zdobywali: Jan Matusewicz 23, Andrzej Jopkiewicz 17, Tadeusz Blauth 12, Janusz Schmeidel 8, Jan Sadkowski 4, Krzysztof Koralewski 4, Robert Kędzierski 3, Włodzimierz Bubel 2. Oprócz wymieniowych graczy w zespole trenera Jana Kmiecika występowali także: Jerzy Danek, Adam Wachla, Ireneusz Dereniewicz oraz doskonale znany kieleckim kibicom 18-letni wówczas, Andrzej Tłuczyński.
Wkrótce do baraży o drugoligowe szlify przystąpią koszykarze AZS Politechnika Świętokrzyska Galeria Echo. Oby z podobnie radosnym finałem jak 45 lat temu ich starsi koledzy z kieleckiej Tęczy... 
      

czwartek, 5 marca 2015

Fotoarchiwum "z myszką" (77)

Zapraszam na kolejną wyprawę do sportowego archiwum sprzed lat. Na zdjęciu jeden z ulubieńców kieleckich kibiców.

 
                                         Fot. archiwum
Poznajecie? Pamiętacie?

wtorek, 3 marca 2015

Był taki mecz (71)

Poczuć smak Europy

Zapowiadana na dziś wieczór premiera dokumentalnego filmu o historii kielecko-płockich świętych wojen piłkarzy ręcznych rozbudziła we mnie stare, ale jakże piękne wspomnienia. Bo to rzeczywiście zawsze były mecze szczególne, na które czekało się całymi miesiącami. Kto choć raz poczuł na własnej skórze wyjątkową atmosferę, emocje, by nie powiedzieć prawdziwą magię jaką ze sobą niosły, z pewnością nigdy nie zapomni tego przeżycia.  Dotyczyło to nie tylko zawodników, trenerów, czy kibiców, ale także i dziennikarzy obsługujących te wyjątkowe sportowe wydarzenia, wśród których wielokrotnie miałem to szczęście się znaleźć. Sam się zastanawiam, gdzie byłaby dziś polska piłka ręczna, gdyby nie święte wojny „siódemek” z Kielc i Płocka, napędzające całą dyscyplinę.

Pierwszoligowa "siódemka" kieleckiej Korony (sezon 1975/76) na parkiecie kieleckiej hali ZSB przy ul. Jagiellońskiej.. Od lewej: Zdzisław Klimczak, Marek Smolarczyk, Artur Janikowski, Zbigniew Tłuczyński, Jerzy Melcer, Paweł Leśniczak i Jacek Łański. Fot. archiwum
 Zanim jednak tak się stało, po historycznym awansie „siódemki” Korony do I ligi w 1975 roku, to wcale nie płocka Wisła stanowiła największy magnes dla  kieleckich kibiców szczypiorniaka. Wtedy, na przełomie lat 70-tych i 80-tych minionego stulecia, sportowe Kielce elektryzowała  wizyta ówczesnego dominatora polskiego szczypiorniaka – „siódemki” 15-krotnego mistrza Polski Śląska Wrocław, która w latach 1972-78 nie schodziła z tronu polskiej męskiej piłki ręcznej. W zespole prowadzonym wówczas przez trenera Bogdana Kowalczyka grały prawdziwe gwiazdy jak choćby król strzelców IO w Montrealu i Moskwie oraz mistrzostw świata w 1978 i 1982 roku, Jerzy Klempel, Daniel Waszkiewicz, Zdzisław Antczak, czy Andrzej Sokołowski. Śląsk nie tylko siedmiokrotnie z rzędu sięgał po mistrzostwo kraju (wcześniej żadna klubowa męska „siódemka” tego nie dokonała) . W 1978 roku dotarł aż do finału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych (porażka 22:28 z SC Magdeburg), co najlepiej świadczy o ogromnym potencjale dominatorów z Wrocławia. Warto dodać, że w sezonie 1981/1982 wrocławska drużyna wywalczyła dublet, sięgając po mistrzostwo i puchar Polski, a co godne podkreślenia przy dużym udziale... Korony: W Śląsku grał przecież wtedy prawdziwy ówczesny idol kieleckich kibiców piłki ręcznej  Zbigniew Tłuczyński, który odbywał służbę wojskową oraz prowadzący wówczas tę drużynę trener Edward Strząbała.

Jerzy Klempel - prawdziwy postrach ówczesnych bramkarzy. Fot. wikipedia
 Do historii kieleckiej piłki ręcznej przeszła data 25 października 1975 roku, kiedy to po raz pierwszy „siódemka” Korony zagrała o ligowe punkty z tym utytułowanym rywalem, przegrywając we Wrocławiu 23:30 (12:16). Wszyscy w Kielcach czekali jednak na rewanż w rozbudowanej dla potrzeb licencyjnych ZPRP hali Zespołu Szkół Budowlanych przy ul. Jagiellońskiej. Rzeczywiście 28 marca 1976 roku  przeżyła ona prawdziwe oblężenie. Tylko prawdziwi szczęśliwcy wśród których się znalazłem (to nic, że by dostać się do niewielkiej mieszczącej formalnie 600 widzów hali trzeba było nawet posiadając bilet przyjść na mecz kilka godzin wcześniej i toczyć prawdziwy bój o miejsca, a wcześniej trzeba było odstać swoje w długiej kolejce do przedsprzedaży biletów biletów prowadzonej w siedzibie Korony na stadionie przy ul. Koniewa), mieli okazję obejrzeć w akcji najlepszego wówczas polskiego piłkarza ręcznego Jerzego Klempela. Popularny „Kukuś”, choć sprawił wrażenie, że gra na luzie i specjalnie się nie wysila, oczywiście był najskuteczniejszym graczem na parkiecie, a piłka po jego rzutach z drugiej linii szybowała z ogromną prędkością, sprawiając nie lada kłopoty kieleckim bramkarzom z Eugeniuszem Szukalskim na czele. Do przerwy przy ogłuszającym wręcz dopingu nadkompletu publiczności, „siódemka” Korony, choć była beniaminkiem w krajowej elicie, trzymała się nadspodziewanie dobrze ulegając faworytowi zaledwie jednym golem 12:13. Potem wprawdzie było już trochę gorzej, bo Śląsk grając widowiskowo i skutecznie jak na taką drużynę przystało, powiększył przewagę i wygrał 28:23, ale nikt z kibiców nie narzekał, bo przecież po raz pierwszy mogliśmy oglądać w Kielcach piłkę ręczną na europejskim poziomie, która dziś za sprawą „siódemki” Vive Tauronu Kielce gości w naszym mieście na co dzień…   

Fotoarchiwum "z myszką" (76)

Zapraszam do kolejnej sentymentalnej podróży do sportowego archiwum sprzed lat. Starsi kieleccy kibice z pewnością nie będą mieli najmniejszych trudności z rozpoznaniem tego sportowca.

                                                             Fot. archiwum
A wy? Pamiętacie? Poznajecie?