sobota, 30 marca 2013

Lewandowski jak... Mueller

Na boiskach Bundesligi Robert Lewandowski to zupełnie inny piłkarz od tego, jakiego znamy z występów z reprezentacji Polski. Dziś "Lewy" znów strzelił gola i przedłużył do dziewięciu serię kolejnych ligowych występów uwieńczonych przez niego bramkami. Tym samym zrównał się z legendarnym Gerdem Muellerem, który identycznym wyczynem popisał się przed... 44 laty.
Dzisiejszy gol naszego napastnika był o tyle szczególny, że jubileuszowy - nr 50 strzelony na boiskach Bundesligi oraz nr 20 w tym sezonie. Powody do radości miał dziś też Łukasz Piszczek, bo i on zdołał pokonać bramkarza VfB Stuttgart, dzięki czemu Borussia wygrała 2:1 i umocniła się na pozycji wicelidera.
I niech ktoś spróbuje zaprzeczyć, że Mistrz Niemiec... Polakami stoi.

Jubileuszowy gol Roberta Lewandowskiego

piątek, 29 marca 2013

Kiedy ten finał?

Powoli mam już dość medialnych spekulacji na temat futbolowej przyszłości Roberta Lewandowskiego. Myślę, że chyba nie jestem w tym odosobniony, a zauważam, że coraz bardziej irytują mnie hitowe newsy typu tego, opublikowanego przez hiszpańską "Marca TV", która zaliczyła napastnika mistrza Niemiec do grona głównych celów transferowych... Realu Madryt. Był Bayern, Manchester, a teraz Real, a mnogość sprzecznych newsów sprawia, że wartość tych medialnych sensacyjek staje się wręcz żadna. Na tę chwilę "Lewy" ma jeszcze ponad rok ważny kontrakt w Dortmundzie i choć bramki seryjnie zdobywane w Bundeslidze na pewno systematycznie podbijają jego wartość, to po tym co prezentuje w reprezentacji nie widzę go raczej u boku "CR 7".
Chciałbym by wreszcie ten iście cyrkowy spektakl.  pod tytułem "Gdzie zagra Lewandowski?" dobrnął wreszcie do finału. I to bez względu na to czy nastąpi on w Monachium, Madrycie, czy też na Wyspach Brytyjskich. Ufff, ależ to będzie ulga...

czwartek, 28 marca 2013

Jeszcze poczekają...

Licznik "bije", odliczając dni bez wyjazdowego zwycięstwa piłkarzy kieleckiej Korony na boiskach T-Mobile Ekstraklasy. Jest ich już 335(!), a będzie na pewno przynajmniej 15 więcej. Dziś przez 45 minut wydawało się, że złocisto-krwiści wreszcie zrzucą z siebie "klątwę obcych stadionów". Niestety wyrównujący gol Roberta Demjana sprawił, że zespół trenera Leszka Ojrzyńskiego jeszcze będzie musiał poczekać na komplet punktów, wywalczonych poza Kielcami. Dzisiejszy remis 1:1 nie jest zły, tym bardziej, że nasi piłkarze niczym specjalnym pod Klimczokiem nie zaimponowali. Nie o to jednak chodziło, zwłaszcza gdy już w 10 minucie Maciej Korzym dał Koronie prowadzenie, zdobywając już swojego czwartego tej wiosny gola.
12 kwietnia w kolejnym wyjazdowym meczu na Dialog Arenie w Lubinie wcale Koronie nie będzie łatwiej o wygraną... 

Był taki mecz (46)

Jak Mitex II ligę zdobywał...

Po degradacji koszykarzy Tęczy z II ligi w 1976 roku Kielce na długich 19 lat pozostały pozbawione drugoligowej koszykówki. Wprawdzie misji powrotu do rozgrywek Centralnych podjęła się w latach 80-tych ponownie Tęcza skupiając pod swoim szyldem tzw. "drużynę magistrów", złożoną z byłych kieleckich graczy, którzy po ukończeniu studiów zazwyczaj na AWF wracali w rodzinne strony, by łączyć trenerkę z grą w koszykówkę, jednak niewiele z tego wyszło. Dopiero w 1991 roku pojawiło się światełko w kieleckim "koszykarskim tunelu". Wtedy to z inicjatywy Mikołaja Woźniaka i Andrzeja Kumora powstał nowy jednosekcyjny klub - Mitex Kielce, od początku sponsorowany przez byłego koszykarza, a obecnie czołowego kierowcę rajdowego Europy, Michała Sołowowa. To tylko dzięki niemu już w niespełna 4 lata później Kielce powróciły na koszykarską mapę Polski. Droga do II ligi nie była jednak wcale taka prosta i łatwa. Ja miałem tą przyjemność w niej uczestniczyć jako dziennikarz, koszykarską pasją zaszczepiony już jako nastoletni wierny kibic Tęczy. A przecież był to dopiero początek wspinaczki kieleckiego zespołu aż do krajowej elity.
Na początku były oczywiście sukcesy grup młodzieżowych. Pamiętam ile entuzjazmu dawał z siebie Mikołaj Woźniak, by wychować kilku przyszłych drugoligowców. W 1994 roku cieszyliśmy się z wielkiego sukcesu kieleckiej koszykówki jakim był awans kadetów Mitexu do grona ośmiu najlepszych drużyn w kraju. W tym samym czasie drużyna seniorów wywalczyła drugą lokatę w trzecioligowych rozgrywkach i po raz pierwszy podjęła próbę walki o II ligę. Wtedy jeszcze się nie udało, bowiem w półfinałowym turnieju barażowym nie sprostaliśmy krakowskiej Koronie. W finale decydującym o awansie "polegli i krakowianie, co sprawiło, że obie te drużyny na kolejne rozgrywki cel miały jednoznaczny i znów los skrzyżował je w spotkaniach barażowych. W sezonie 1994/95 Mitex znów był drugi w III lidze, co otworzyło mu drogę do baraży.

To oni w 1995 roku wywalczyli II ligę dla kieleckiego Mitexu
 Dyplomatyczny sukces działaczy sprawił, że turnieje barażowe rozgrywane były w Kielcach, co ciekawe nie w hali przy ul. Żytniej, lecz przy Krakowskiej, która nieodłącznie kojarzyła się wszystkim kibicom jedynie z piłką ręczną. W półfinałowym turnieju rozgrywanym w dniach 8-10 marca 1995 roku kielczanie mimo nieoczekiwanej porażki z Piastem Cieszyn 92:99 awansowali do finałowej czwórki, oczywiście wraz z krakowską Koroną. Awans wydawał się być na wyciągnięcie ręki, bowiem w czterech drużyn drugoligowe "szlify" automatycznie otrzymywała najlepsza dwójka, zaś pozostałe dwie drużyny otrzymywały szanse dodatkowej gry w barażach z 9 i 10 zespołem II ligi czyli Iskrą Częstochowa lub Resovią Rzeszów. W finale jaki rozgrywano prawie dokładnie 18 lat temu w dniach 31 marca 2 kwietnia Mitex musiał jednak uznać wyższość AZS Lubin (71:79) oraz Korony (61:64), a efektowna wygrana nad Odrą Wodzisław Śląski 106:83, wystarczyła jedynie do zajęcia trzeciej lokaty. Kielczanie w meczach ostatniej szansy trafiali na Resovię i niestety dwukrotnie ulegli ogranemu na drugoligowych parkietach rywalowi 93:103 oraz 106:126. Nieoczekiwanie jednak otworzyła się szansa dodatkowego barażu z Carbo Gliwice, który Mitex rozstrzygnął na swoją korzyść i wreszcie dopiął swego, awansując do II ligi.
Ten historyczny awans wywalczyli: Krzysztof Korus, Marcin Koza, Marcin Kuszewski, Grzegorz Kij, Stanisław Zgłobicki, Jurij Puszkariew, Ronald Gorzak, Grzegorz Sowiński, Siergiej Pińczuk oraz Marcin Kowalski. Trenerem Mitexu był wówczas Janusz Schmeidel, który na przełomie lat 60-tych i 70-tych należał do grona kluczowych graczy kieleckiej Tęczy i był kapitanem "spółdzielców". Nie ukrywam, że dla mnie dziennikarska współpraca z popularnym "Jaszą", który kiedyś przecież był moim dziecięcym sportowym idolem, stanowiła dodatkowe, jakże miłe, przeżycie.Z sentymentem wspominam też tamtą drużynę, która była mieszanką rutyny z młodością. U boku naszych wychowanków, Grześków - Sowińskiego i Kija, Marcina Kuszewskiego, zagrali doświadczeni Staszek Zgłobicki oraz Jura Puszkariew, którzy mieli ogromny udział w tym sukcesie.   

środa, 27 marca 2013

Albania czy... Podbeskidzie?

Przed trudnym wyborem stanął ostatnio litewski stoper Korony, Tadas Kijanskas, powołany na towarzyski mecz reprezentacji Litwy z Albanią. Wyjazd do Tirany oznaczał dla niego praktycznie wykreślenie się z kadry złocisto-krwistych na czwartkowy mecz 20. kolejki T-Mobile Ekstraklasy z Podbeskidziem. I co wybrał popularny "Tadek"? Koronę!
Nic dziwnego, Kontrakt w Kielcach powoli mu się kończy i trzeba walczyć o jego prolongatę, a z gry w reprezentacji wyżyć nie sposób.. 
 

Był taki mecz (45)

W awansie pomogli... studenci

W lipcu 1975 roku kieleccy kibice fetowali historyczny awans piłkarzy Korony do II ligi. Niestety tylko na jeden sezon. Po roku, sytuacja jakby wróciła do normy i znów fanom futbolu w naszym mieście pozostawało zadowolać się jedynie spotkaniami o mistrzostwo klasy międzywojewódzkiej. Wprawdzie rywalizacja lokalnych rywali też miała swój swoisty smaczek, ale to jednak nie to samo co centralna druga liga, o której szeroko informowały nawet ogólnopolskie media. Zanim jednak po bolesnej degradacji pozbierała się Korona, honoru kieleckiego futbolu bronili nie istniejący już dziś Błękitni. Już w sezonie 1974/75 drużyna "gwardzistów" wywalczyła sobie prawo gry w barażach o drugą ligę, jednak musiała wówczas uznać wyższość Goplanii Inowrocław. Przełomowym okazał się sezon 1977/78 który przyniósł Błękitnym dość nieoczekiwany i szczęśliwy, ale w pełni zasłużony awans. Decydowała o nim dopiero ostatnia kolejka sezonu rozegrana 18 czerwca 1978 roku. Doszło w niej do korespondencyjnego pojedynku pojedynku Stali Rzeszów z Błękitnymi. W zdecydowanie korzystniejszej sytuacji przed finałową kolejką wydawali się być rzeszowianie, którzy podejmowali na własnym stadionie AZS Biała Podlaska. Z kolei Błękitni jechali na mecz ze zdegradowaną z ligi Chełmianką jako zdecydowany faworyt. Nawet wygrana nie dawała im jednak gwarancji awansu, gdyż w bezpośrednich spotkaniach dzięki golowi strzelonemu  przy Ściegiennego, górą byli "stalowcy" (w Kielcach Błękitni wygrali 2:1, ale na wyjeździe ulegli 0:1). Stal jednak sensacyjnie przegrała przed własną publicznością ze studentami 1:2, co zupełnie nieoczekiwanie uchyliło Błękitnym bramy do II ligi. Jak się okazało kielczanom wystarczył zaledwie skromny remis w Chełmie 1:1, a gola dla kieleckiej drużyny na wagę historycznego sukcesu strzelił Tadeusz Gromulski.


Pamiątkowe tablo piłkarzy Błękitnych po awansie do II ligi w 1978 roku

O tym jak  wyrównana była wówczas czołówka III ligi najlepiej świadczy fakt, iż awansujących Błękitnych od piątej w końcowej tabeli rozgrywek Stali Nowa Dęba dzieliły zaledwie 2(!) punkty. Co ciekawe, podobnie jak to miało miejsce 3 lata wcześniej, w przypadku Korony, i tym razem trenerem, który wywalczył dla Kielc drugoligowy awans był Bogumił Gozdur. Asystował mu Józef Rybczyński, którego bardzo dobrze zapamiętałem jeszcze z czasów jego występów na boisku, na bocznej obronie drużyny gwardzistów, z początku lat-70-tych. Jeszcze na półmetku sezonu nic nie zapowiadało końcowego sukcesu Błękitnych, którzy mieli na swoim koncie mniej punktów nawet od Korony. Co więcej, to właśnie "koroniarze" zdecydowanie lepiej rozpoczęli wiosnę, odnosząc trzy kolejne zwycięstwa. Potem jednak Korona nieoczekiwanie przegrała przy Koniewa z Granatem Skarżysko 0:1, a następnie 0:2 w derbach Kielc z Błękitnymi przy Ściegiennego i nieoczekiwanie obie nasze drużyny zamieniły się rolami. To Błękitni a nie jak powszechnie sądzono Korona, włączyli się do walki o awans i ostatecznie dali radość kieleckim kibicom, po 23 latach powracając do II ligi. Autorami tego sukcesu byli: Zbigniew Śliwa, Adam Bartosiewicz, Czesław Kotwica, Roman Szpakowski, Janusz Batugowski, Zdzisław Konior, Stanisław Mańko, Wiesław Grabowski, Tadeusz Szpiega, Robert Solnica, Daniel Fałdziński, Tadeusz Gromulski, Kazimierz Kowalski, Marek Szymański, Wacław Cybulski, Marek Wrzosek, Andrzej Szyszka i Jacek Kubicki. Kierownikiem drużyny Błękitnych był wówczas Stanisław Jawor.
Mnie z tamtą drużyną Błękitnych kojarzą się nieodłącznie licealne czasy, kiedy to jako uczeń I LO im. Żeromskiego, nawet na długich 20-minutowych przerwach biegaliśmy z kolegami na położony po drugiej stronie ulicy Ściegiennego stadion, by oglądać treningi piłkarzy Błękitnych. Nie wspomnę oczywiście o meczach, z których większość oglądałem z trybun nie istniejącego już obiektu - poprzednika obecnej Areny Kielc.

A jednak można!

Po piątkowym blamażu z Ukraina wydawało się, że polscy piłkarze gorzej już zagrać nie mogą. A jednak cuda się zdarzają. Za taki z pewnością trzeba uznać wyczyn naszych zawodowców, którzy we wtorkowy wieczór... dorównali amatorom z najsłabszej drużyny świata. Niech nikogo nie myli wynik spotkania, bo z San Marino wygrała by spokojnie i równie wysoko zdecydowana większość nawet naszych pierwszoligowców, nie mówiąc już o ekstraklasie. Żałosna kopanina z ostatnim zespołem rankingu FIFA wskazuje nasze faktyczne miejsce w futbolowej hierarchii. Smutne to tym bardziej, że przecież jeszcze 4 lata temu bez większego wysiłku nasze "Orły" na Arenie Kielc rozgromiły tego "egzotycznego" jak na Europę rywala 10:0. A co zobaczyliśmy na murawie, przepraszam bardziej powinno by się powiedzieć klepisku, Stadionu Narodowego? Kompletny chaos, bezradność, przypadkowość,  brak jakiejkolwiek koncepcji w grze. Co gorsze wyglądało na to, że i tym razem serce oraz ambicja przynajmniej niektórych naszych reprezentantów... pozostały w szatni.
Na szczęście terminarz przydzielił nam najgorszego z możliwych rywali, na dodatek osłabionego rozegranym kilka dni temu spotkaniem z Anglią, ze skłonnościami do gry w... szczypiorniaka. Daliśmy więc radę, ale o mundialu powinniśmy jak najszybciej zapomnieć. No chyba, że kiedyś tam w przyszłości FIFA przydzieli nam rolę jego gospodarza  

wtorek, 26 marca 2013

Lepiej być nie mogło

Już wszystko jasne! Przed chwilą w Wiedniu los przydzielił "siódemkę" Metalurga Skopje jako ćwierćfinałowego rywala Vive Targów Kielce, na drodze do Final Four EHF Velux Champions League. Nie ma raczej co narzekać na los, bo przecież na mistrzów Polski potencjalnie czekały o wiele bardziej utytułowane zespoły jak THW Kiel, Flensburg Handewit, czy Atletico Madryt.
Lepsza okazja, by dostać się do elitarnego Final Four, który w tym roku rozegrany zostanie 1 i 2 czerwca w Kolonii, może się długo nie powtórzyć...

poniedziałek, 25 marca 2013

Był taki mecz (44)

Awans na... asfalcie

Właśnie cieszymy się z historycznego awansu kieleckich piłkarze ręcznych do grona ośmiu najlepszych klubowych drużyn. Jakże odmienny cel przyświecał szczypiornistom z naszego miasta 42 lata temu. Wtedy to "siódemka" pradziadka Vive, czyli Iskry walczyła także o historyczny awans, tyle, że do... II ligi. Dzisiejszym kibicom może wydawać się to co nieco abstrakcyjne, ale wówczas stawka trzecioligowców wcale nie była tak słaba jak mogłoby się to wydawać, a i dramaturgia osiągnięcia tego wielkiego, na tamten czas, sukcesu była wyjątkowa.
Kielecka drużyna okazała się prawdziwą rewelacją jednej z czterech grup III ligi, mając za rywali "siódemki" z Opola, Grodkowa, Cieplic, Dzierżoniowa Legnicy, Wrocławia, a nawet Łodzi, wygrali aż 20 z 22 spotkań.. Było więc z kim walczyć, a rywalizacja o awans okazała się niezwykle zacięta. Dość powiedzieć, że po zakończeniu regularnych rozgrywek "siódemki" Iskry oraz AZS Wrocław miały na swoim koncie identyczny dorobek punktowy. Drugoligowca musiał więc wyłonić dodatkowy baraż, rozegrany na neutralnym, asfaltowym boisku w Łodzi. 13 czerwca 1971 roku Iskra po emocjonującym meczu Iskra pokonała wrocławskich akademików 19:15, pieczętując pierwszy w historii kieleckiego klubu awans. Wywalczyli go: Janusz Doryński, Jan Putała, Marek Boszczyk, Zdzisław Klimczak, Jan Piotrowicz,  Jerzy Żyła, Zbigniew Wdowicz, Tadeusz Śladkowski, Jerzy Sieczkowski, Zygmunt Dobrowolski, Andrzej Bąk i Roman Trzmiel. Trenerem drużyny, do maja 1971 roku był Stefan Czekała, którego na finiszu rozgrywek (w maju) zmienił Edward Strząbała, który postawił przysłowiową kropkę nad "i".

"Siódemka" kieleckiej Iskry z początku lat 70-tych
 Mimo iż w momencie tego historycznego awansu miałem dopiero 11 lat, już w dużej mierze identyfikowałem się z tą drużyną. Dobrym znajomym mojej mamy był trener Stefan Czekała, a na dodatek Iskra swoje mecze rozgrywała na asfaltowym boisku III LO w Kielcach szkoły, w której pracowała wówczas moja mama. To była jakby "moja" Iskra. Oglądałem nie tylko niektóre mecze, ale bardzo często przyglądałem się treningom kieleckich piłkarzy ręcznych. A to co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych lat, to prawdziwe tłumy kibiców gromadzących się wokół boiska podczas meczy szczypiorniaka na "Piramowiczu". Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę miał okazję poznać osobiście i współpracować z większością ludzi z Iskrą "w sercu", których wtedy podziwiałem jako dzieciak. To właśnie wtedy rodził się mój sentyment do szczypiorniaka, który potem niepodzielnie towarzyszył mi jako kibicowi, a następnie dziennikarzowi i po części także działaczowi piłki ręcznej.

Poprzeczka coraz wyżej

Od wczorajszego wieczoru wszyscy w Kielcach żyją historycznym sukcesem piłkarzy ręcznych Vive Targów Kielce, którzy po raz pierwszy w historii "przebili się" do najlepszej ósemki klubowych drużyn Europy. Awans okupiony został jednak poważną kontuzją Grzegorza Tkaczyka. Jeśli potwierdzą się wstępne diagnozy o zerwaniu więzadła pobocznego w prawym kolanie, to dla rozgrywającego mistrzów Polski ten sezon zakończył się w końcówce pierwszej połowy niedzielnego meczu z Pick Szeged. Wielka szkoda, bo przecież już wkrótce nasza "siódemka" stanie przed kolejną historyczną szansą - awansu do Final Four Champions League EHF, jaki rozegrany zostanie 1 i 2 czerwca w Kolonii. Kto stanie na jej drodze do ścisłej europejskiej elity? Wszystko będzie wiadomo we wtorek parę minut po godzinie 11. Wśród potencjalnych rywali Vive TK są: SG Flensburg Handewitt, THW Kiel, Atletico Madryt oraz Metalurg Skopie.
Próżno w tym gronie szukać słabeuszy...

To już chyba dno

Już jutro w eliminacjach do mundialu polscy piłkarze zagrają z San Marino. Rywal to wyjątkowy, bowiem od 12 lat nie zdobył choćby punkcika w oficjalnych spotkaniach, przegrywając 51(!) razy z rzędu. Z kim więc maja wygrywać nasi zawodowcy jak nie z amatorami z tego futbolowo egzotycznego kraju. Tymczasem w prawdziwe osłupienie wprowadziła mnie wczorajsza buńczuczna zapowiedź prezentera wiadomości TVP, który wyraźnie podekscytowanym zbliżającym się meczem, z niebywałą wręcz ekspresją w głosie stwierdził, że: "już się nie może doczekać jak dobierzemy się do gardeł San Marino". Niewiarygodne! To mniej więcej tak jakby zawodowy bokser nakręcał się przed walką z juniorem, czy też ligowcy przed konfrontacją z teamem gimnazjalistów.
Cztery lata temu na Arenie Kielc w meczu z San Marino było przecież 10:0 dla biało-czerwonych, ale widać teraz naprawdę już chyba sięgnęliśmy dna i to, nie tylko piłkarskiego...

niedziela, 24 marca 2013

Vive TK do "ósemki" i... historii!

Sprawdziło się przysłowie do trzech razy sztuka. Za trzecim podejściem piłkarze ręczni Vive Targi Kielce po raz pierwszy w historii awansowali do grona ośmiu najlepszych klubowych "siódemek" Starego Kontynentu. Podopieczni trenera Bogdana Wenty z nawiązką odrobili 1-bramkową stratę z pierwszego meczu, pokonując wicemistrza Węgier Pick Szeged 32:27.
Teraz mistrzów Polski czeka już bezpośredni bój o miejsce w Final Four Champions League EHF. Z kim? Odpowiedź już we wtorek, kiedy to odbędzie się losowanie par ćwierćfinałowych.

sobota, 23 marca 2013

Pora na... juniorów!

Pisanie czegokolwiek o wczorajszym blamażu z Ukrainą mija się z celem. Wszyscy widzieli, no chyba, że ktoś po kilku minutach dał sobie spokój katowaniem się radosnym, totalnym  futbolem w wykonaniu biało-czerwonych. Ja wytrwałem dzielnie do końca  i jestem z tego dumny. Wykazałem się przecież większym hartem ducha i ambicją niż nasi dzielni kopacze, którzy kompletnie niczym nie przypominali tych biegających za piłką w klubach, za znacznie większe pieniądze.Tymi, którzy sprawili, że wytrwałem byli Ukraińcy, którym wystarczyło przeprowadzenie kilku rozsądniejszych akcji, by kompletnie ośmieszyć nasz "monolit", a przede wszystkim dwójka telewizyjnych komentatorów czytających futbol na miarę bodaj nawet nie XXI, a XXII wieku. Mogłem się dzięki temu dowiedzieć, że rywale byli od nas lepsi, bo... nie potrafili wycelować w Artura Boruca, natomiast my mamy dobre celowniki. Albo, że nie mieliśmy szczęścia, bo oni... za mocno nas obstawiali i za szybko biegali, a tak  w ogóle, to jak to się będą Ukraińcy denerwować kiedy będzie.. 2:2. Przyznam, że każda kolejna odkrywcza analiza telewizyjnych speców stanowiła dla mnie magnes, by pos żadnym pretekstem nie odchodzić od telewizora.
Już na chłodno w kilkanaście godzin po meczu mam zupełnie inną refleksję dotyczącą tego spotkania. Skoro nie mamy już zbyt dużych szans na awans do mundialu, to pogońmy z reprezentacji te wielkie gwiazdy. Niech kopią piłkę za pieniądze w klubach  Dajmy szanse młodym piłkarzom na dorobku, a najlepiej nie zepsutym jeszcze wielkimi pieniędzmi juniorom. 
Przynajmniej nie usłyszymy potem że "honor i serce zostawiliśmy w szatni", a wynik wcale nie musi być gorszy od tego wczorajszego. A swoją drogą łatwo przewidzieć jaki byłby finał, gdyby tak w klubie nasze reprezentacyjne "gwiazdki" przeszły obok meczu, jak to miało miejsce w piątkowy wieczór...

piątek, 22 marca 2013

I znów "dyżurny" dach

Staje się regułą, że gdy ma dojść do meczu na Stadionie Narodowym w Warszawie. Od razu pojawia się temat... dachu, który spycha w cień futbolowe dywagacje. Nie inaczej jest przed dzisiejszym spotkaniem eliminacyjnym z Ukrainą. Tym razem nie grozi nam jednak potop jak przed spotkaniem z Anglikami. Wnikliwie analizując prognozy pogody przezornie dach na Narodowym zamknięto go już 5 marca i wydawało się, że jest po kłopocie. Nic z tego. Niby kibicom na głowy kapać na pewno nie będzie, jednak jest nowy problem. Czy konstrukcja dachu wytrzyma... ciężar grubej warstwy zalegającego na nim rozmokłego śniegu.
Może lepiej byłoby rozmontować ten "cud techniki", bo więcej z niego wynika kłopotów niż pożytku... 

Był taki mecz (43)

Stella znaczy gwiazda

Gdy podejmowałem etatową pracę w dziale sportowym "Słowa Ludu" jednym z pierwszych zadań powierzonych mi przez mojego nauczyciela zawodu, a zarazem szefa Mieczysława Kaletę była obsługa zebrania sprawozdawczo-wyborczego klubu sportowego Stella. Nie ukrywam, że do siedziby Wojewódzkiego Zrzeszenia LZS mieszczącej się przy ul. Mickiewicza szedłem z "duszą na ramieniu". Bo przecież na dobrą sprawę nie miałem zielonego pojęcia o łucznictwie, a jedynym źródłem wiedzy dotyczącej tej dziedziny sportu były dość lakoniczne wtedy doniesienia prasowe. Znałem wprawdzie niektóre wyniki, nazwiska najlepszych zawodniczek i zawodników klubu, ale wstyd się było przyznać, że do tej pory łuczniczych zawodów na żywo nie widziałem. Na szczęście trafiłem na życzliwych ludzi i już po paru minutach czułem się wśród łuczniczej rodziny Stelli jak wśród "swoich". Wtedy jednak nawet przez myśl mi nie przeszło, że nie tylko łucznictwo stanie się jedną z dyscyplin, która stanie mi się bardzo bliskie, a nawet przez kilkanaście lat będę miał okazję społecznie pracować w zarządzie klubu ze Słowika. Stało się to zresztą w dość niespodziewanych okolicznościach. Otóż przed jednym z zebrań, które obsługiwałem dla redakcji zwrócił się do mnie nieżyjący już niestety urzędujący szef LZS Zdzisław Stawiarz z prośbą bym zgodził się kandydować do zarządu klubu. Jak twierdził mało to być tymczasowe rozwiązanie, a moje miejsce we władzach miał zając kilka miesięcy później przedstawiciel sponsora klubu. Oczywiście nie mogłem odmówić, a jak się potem okazało te kilka miesięcy przeciągnęło się do kilkunastu lat, które teraz wspominam z ogromnym sentymentem.

U boku Wiktora Pyka na stadionie Kotwicy w Kołobrzegu mogłem poczuć się jak trener Stelli
 Stella należała przecież do najlepszych klubów łuczniczych w kraju, seryjnie zdobywała medale nie tylko mistrzostw świata i Europy, ale także i Polski. Doczekała się nawet olimpijczyków w postaci Bartka Mikosa czy Rafała Dobrowolskiego. A ileż to radości dostarczały prestiżowe międzynarodowe sukcesy Anety Gołuzd, Roberta Marcinkiewicza czy Arka Ponikowskiego o wielu innych znakomitych łuczniczkach i łucznikach nie wspominając. Ja po części czułem się dumny, że wykonując swoje obowiązki na łamach gazety mogę donosić o osiągnięciach "Stellowców", czując za razem choć niewielką odrobinkę swojego wkładu w budowę niewątpliwej potęgi tego niewielkiego, ale jakże iście rodzinnego.
Wspominając te czasy nie mogę pominąć jeszcze jednego jakże istotnego wydarzenia, które okazało się przełomem dla Stelli. Do dziś z trenerem Wiktorem Pykiem żartujemy, że podczas mistrzostw Polski na stadionie Kotwicy w Kołobrzegu w 1992 roku, to kopniak na szczęście "sprzedany" tuż przed rozpoczęciem zawodów przez moją małżonkę szkoleniowcowi Stelli... zapoczątkował imponującą dekadę sukcesów  klubu, w którego dorobku jest obecnie grubo ponad pół tysiąca(!) medalowych krążków z imprez najwyższej rangi w różnych kategoriach wiekowych. 

czwartek, 21 marca 2013

Był taki mecz (42)

Kaczewski, jak... "Orły Górskiego"

W latach 70-tych ubiegłego stulecia sportowymi idolami całej Polski były "Orły Kazimierza Górskiego". Nic dziwnego, że każda okazja zobaczenia ich w akcji stanowiła prawdziwy magnes. Nie inaczej było 18 lipca 1979 roku, kiedy to do Starachowic przyjechała "jedenastka" mieleckiej Stali w składzie z "diabłem" Andrzejem Szarmachem, królem strzelców mistrzostw świata 1974, Grzegorzem Lato, czy mającym także na koncie reprezentacyjne występy bramkarzem Zygmuntem Kuklą. Choć wcześniej już bywałem kilkakrotnie na starachowickim stadionie na drugoligowych meczach piłkarzy Staru, którzy wtedy byli futbolową wizytówką regionu, to najbardziej w pamięci utkwiło mi właśnie to spotkanie ze Stalą. Nie miało znaczenia, że miało ono wybitnie towarzyski charakter., Najważniejsza była możliwość zobaczenia w akcji gwiazd niezapomnianej reprezentacji Kazimierza Górskiego.
 
Trener Konrad Jędryka z piłkarzami Staru
Pierwszoligowcy nie zawiedli i grając jak na towarzyski mecz bardzo serio wygrali 2:1. Do dziś pamiętam gola zdobytego w jego stylu przez "diabła" Andrzeja Szarmacha.Pierwszą bramkę w tym meczu dla Stali zdobył... kielczanin, 18-letni Mirosław Wnuk, wychowanek Orlicza Suchedniów. Parę lat później Honore trafienie dla  drużyny trenera Konrada Jędryki zapisał na swoim koncie Andrzej Strzelczyk. mimo porażki Staru atmosfera na trybunach była bardzo radosna, a po końcowym gwizdku kieleckiego pierwszoligowego arbitra, Andrzeja Ordysińskiego sam ustawiłem się w długiej kolejce po autografy do gwiazd drużyny "Orłów Górskiego" oraz... Andrzeja Kaczewskiego, który właśnie tym spotkaniem żegnał się z piłkarska karierą. Przez siedem ostatnich sezonów był on kluczową postacią starachowickiego drugoligowca, rozgrywając w jego barwach ponad 200 spotkań. Nic więc dziwnego, że kibice potraktowali go nie mniej życzliwie niż gwiazdy mundialu z 1974 roku.

Nareszcie koniec fikcji

Z radością przyjąłem informację o likwidacji rozgrywek Młodej Ekstraklasy. Powoływano ją z myślą ogrywania młodych talentów, a z czasem stała się miejscem "zsyłki" dla graczy nie chcianych w pierwszych drużynach i to bez względu na wiek. Na dodatek, co to za liga skoro jej wyniki nie mają najmniejszego znaczenia, przynajmniej w kwestii degradacji. I tak wszystko rozstrzygało się w ekstraklasie, a drużyny, które ją opuszczały pociągały za sobą i młode zespoły, bez względu na lokaty jakie zajmowały w końcowej tabeli. To kompletnie wypaczało zasady sportowej rywalizacji. Nic dziwnego, że dla wielu klubów Młoda Ekstraklasa stała się przykrą i co gorsza przy okazji kosztowną zabawą. Lepiej zamiast tej futbolowej fikcji powrócić do starego sprawdzonego systemu z drużynami rezerw, występującymi w normalnych rozgrywkach o ligowe punkty.
Wtedy przynajmniej gra toczyć się będzie na serio...

środa, 20 marca 2013

Był taki mecz (41)

Beniaminek lepszy od mistrza!

Według mnie, to były dwa najlepsze mecze piłkarzy ręcznych Korony na parkietach ekstraklasy przed kielecką publicznością. W październiku 1978 roku do hali Budowlanych przy Jagiellońskiej przyjechał panujący niepodzielnie w polskim szczypiorniaku i to od ostatnich siedmiu(!) sezonów Śląsk, w składzie z prawdziwymi gwiazdami szczypiorniaka. Oczywiście numerem jeden we wrocławskiej "siódemce" był superstrzelec i król strzelców turnieju olimpijskiego w Montrealu oraz mistrzostw świata, leworęczny Jerzy Klempel. Do dziś w kronikach polskiego szczypiorniaka figuruje jego niecodzienny snajperski rekord, kiedy to na parkietach Bundesligi, podczas meczu z TuS Hofweier zdobył  aż 19 goli, w tym 16 gry i tylko 3 z rzutów karnych! Oprócz niego o sile wrocławskiego "Dream Teamu" lat 70-tych stanowili reprezentanci Polski: Daniel Waszkiewicz, Bogdan Falęta, Włodzimierz Frąszczak, Zdzisław Antczak czy Andrzej Sokołowski. Trenerem śląska był wtedy znakomity strateg Bogdan Kowalczyk. Nawet najwięksi optymiści obawiali się srogiego lania w konfrontacji "Dawida" z "Goliatem". Tym bardziej, że po awansie do ekstraklasy kielecką drużynę opuścił reprezentacyjny "bombardier", Jerzy Melcer, który wyjechał do Austrii.


Jerzy Klempel (pierwszy z prawej) z pamiątkowym proporcem za 200 spotkań w reprezentacji Polski
Tym meczem Kielce żyły cały poprzedzający tydzień. Uruchomiono nawet w klubie przy Koniewa przedsprzedaż biletów, a mimo to nabycie wejściówek na to spotkania było nie lada wyczynem i trzeba było swoje odstać w kolejce spragnionych wielkich emocji kibiców. Trudno opisać też atmosferę panującą w hali już na długo przed meczem. Chóralne śpiewy, ogłuszający doping oraz towarzyszące ich prawdziwe morze flag eksplodowały, już gdy rozpoczynała się się przedmeczowa rozgrzewka. Potem z każdą minutą było coraz głośniej. Mistrzowie z Wrocławia jadąc doi Kielc na mecz z beniaminkiem nie spodziewali się chyba aż tak gorączej atmosfery. Zdeprymowała ona nawet takiego asa jak Jerzy Klempel. W sobotnim meczu popularny "Kukuś" znalazł się w cieniu naszego Zbyszka Tłuczyńskiego, który mimo indywidualnego krycia aż 13-krotnie pokonywał bramkarzy Śląska. Mnie w pamięci zapadł także znakomity występ popularnego "Hokeja" Zbyszka Orlińskiego, który, bombami z drugiej linii wprawiał w osłupienie wrocławską strefę i bramkarzy. Mistrz wyraźnie zaczął tracić pewność siebie. Niesiony porywającym dopingiem zespół Korony sprawił mega sensację, wygrywając 28:25, po końcowym gwizdu sędziego rozentuzjazmowani kibice długo nie opuszczali trybun fundując drużynie trenera Edwarda Strząbały iście mistrzowską fetę. Nie inaczej było w rewanżu. Znów nadkomplet kibiców. Mimo wczesnej pory, bo niedzielne mecze rozpoczynały się przed południem, już od godziny 8 rano hala była oblegana przez kibiców, a pojawili się nawet "koniki" oferujący bilety na mecz, oczywiście w odpowiednio wyższej cenie. Czuło się naprawdę wyjątkową rangę sportowego święta. I po raz drugi wielki mistrz znalazł się "na kolanach". Tym razem pierwszoplanową postacią w naszym zespole był szalejący w bramce Eugeniusz Szukalski. To co wyczyniał między słupkami popularny "Gienas" było wprost niesamowite. Bronił niczym w transie, kapitalnymi paradami zatrzymując bomby Jerzego Klempela. Dwukrotnie też nie dał się pokonać nawet z rzutów, z których "Kukuś" w lidze był praktycznie nieomylny. Euforia na trybunach była więc jeszcze większa, niż w sobotni wieczór. Nic dziwnego, wygrać z takim mistrzem jak wtedy Śląsk, to była nie lada sztuka, ale pokonanie go dwukrotnie dzień po dniu (w niedzielę było 24:22 dla Korony), to wyczyn, który zwiastował nadchodzące sukcesy kieleckiej piłki ręcznej. A takich meczy jak te ze Śląskiem sprzed blisko 35 lat, po prostu nie sposób zapomnieć...

Równi i "równiejsi"

Medialne spekulacje stały się faktem. Antybohater afery korupcyjnej w Kolporterze Koronie, Dariusz Wdowczyk wrócił dziś formalnie do profesjonalnej piłki. Nie w Białymstoku jak się spodziewano, gdzie miał zastąpić Tomasza Hajtę, lecz w Szczecinie - w miejsce zwolnionego wczoraj Artura Skowronka. Jak można było oczekiwać ta nominacja wzbudziła ogromne kontrowersje w futbolowym środowisku. Wcale mnie to nie dziwi, bo sam mam w tej kwestii mieszane uczucia. Przecież nie wszystkim zamieszanym w tą głośną aferę korupcyjną, jak Wdowczykowi teraz, dano drugą szansę.
Jak widać w naszym futbolu nadal są równi i "równiejsi"...

wtorek, 19 marca 2013

Był taki mecz (40)

Gwiazda maratonu "przygasła"

Jeden z najlepszych polskich maratończyków w historii gościł 24 maja 1997 roku w podkieleckiej Bukowej. Siódmy zawodnik Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie (1992), czwarty w mistrzostwach świata w Tokio (1991), czy wreszcie trzeci w prestiżowym maratonie w Londynie (1991) był niekwestionowaną gwiazdą V Półmaratonu Świętokrzyskiego im. red. Mieczysława Kalety. Jan Huruk, bo o nim mowa, legitymujący się rekordem życiowym w maratonie 2:10.07 nie dał jednak rady odnieść zwycięstwa, a nawet stanąć na podium. To była ogromna sensacja! Już sama wizyta w Bukowej długodystansowca tej klasy, wielokrotnego mistrza Polski na bieżni, szosie i trasach przełajowych, wzbudziła bardzo duże zainteresowanie. Zarówno na mecie, usytuowanej na stadionie Bucovii, jak i na trasie półmaratonu kibiców było znacznie więcej niż we wszystkich poprzednich edycjach imprezy, zainicjowanej i organizowanie przez wielkiego entuzjastę biegania, sportowego ambasadora Bukowej i Kielecczyzny w wielu międzynarodowych imprezach Włodka Zawalskiego. To właśnie jemu, jakimś cudem udało się skusić gwiazdę polskiego maratonu do przyjazdu na Kielecczyznę z dość odległego przecież Słupska. 

 Pogromcą Jana Huruka w Bukowej okazał się biegacz z Białorusi Andriej Gordiejew, który przy okazji pobił z czasem 1:05.59 rekord trasy o długości 21,1 km. Faworyt przybiegł na metę dopiero jako czwarty ze stawki ponad 100 biegaczek i biegaczy, o 50 sekund za zwycięzcą. Na mecie nie krył swego zdziwienia.
- Jadąc na Kielecczyznę nie spodziewałem się, że przyjdzie mi rywalizować w tak mocno obsadzonym biegu. Czwarte miejsce jest moją porażką, a zarazem wielkim rozczarowaniem. Nie będę opowiadał sloganów, że jestem na innym etapie przygotowań, czy też czuję w kościach dwa przebiegnięte już w tym roku maratony. Za ostro pobiegłem pierwsze 5 kilometrów i potem to się zemściło. Nie wytrzymałem tempa podyktowanego przez Andrieja Gordiejewa. W tych warunkach i na tak trudnej technicznie trasie uzyskał on moim zdaniem naprawdę światowy rezultat - mówił w rozmowie ze mną dla "Słowa Ludu", zaraz po ukończeniu biegu wyraźnie zawiedziony Jan Huruk.
Biegacz z Słupska zapowiadał wtedy wprawdzie ponowną wizytę w Bukowej i srogi rewanż. Obietnice te nie zostały, przynajmniej jak do tej pory, zrealizowane. Zapewne jego wspomnienia ze świętokrzyskich tras pozostaną już znacznie mniej przyjemnie niż te z Barcelony, Tokio czy Londynu, ale taki już jest sport. Niełatwo być faworytem...

Sztuka motywacji

Polski futbol naprawdę potrafi zadziwiać. Otóż kibice bytomskiej Polonii złożyli się na... premie dla piłkarzy swojego zespołu. "Jak wiadomo piłkarze pieniędzy nie widzieli prawie od średniowiecza, a my jesteśmy spragnieni trzech punktów, postaramy się ich zmobilizować" - tak zachęcali fanów drużyny z Olimpijskiej organizatorzy tej bezprecedensowej akcji. I udało się! Pieniądze zostały zebrane, a piłkarze Polonii, zamykający pierwszoligową tabelę, sprawili mega-sensację, pokonując lidera i głównego kandydata do awansu - Flotę Świnoujście.
Ciekawe co na to działacze bytomskiego klubu, którzy po naukę sztuki motywacji powinni się chyba udać do kibiców

Skowronek nie Ferguson

Jeszcze kilka dni temu działacze Pogoni Szczecin nie dopuszczali nawet myśli o rozstaniu z trenerem, mimo iż wiosna dla piłkarzy portowców rozpoczęła się nieszczególnie.
- Zwolnienie Skowronka nie wchodzi w rachubę. Staramy się czerpać wzory postępowania z dużo lepiej zorganizowanych europejskich klubów. Trenerzy tam pracują długimi latami - przekonywał na łamach "Przeglądu Sportowego" prezes klubu Waldemar Mroczek.
Dziś już wiadomo ile warte były te słowa, bo Artur Skowronek, podobnie jak i jego najbliżsi współpracownicy ze sztabu szkoleniowego, nie pracują już w klubie
No cóż, Pogoń to nie Manchester, a Skowronek nie Ferguson...

poniedziałek, 18 marca 2013

Był taki mecz (39)

Szczęśliwa „trzynastka"  
 
Na ten dzień kieleccy kibice futbolu musieli czekać aż długich 20 lat. 13 lipca 1975 roku do naszego miasta powróciła drugoligowa piłka. Autorzy tego sukcesu – piłkarze Korony oraz ich trener Bogumił Gozdur, byli w przenośni i dosłownie noszeni na rękach. Nie sposób opisać słowami, euforii jaka zapanowała na stadionie Błękitnych tuż przed godziną 19, kiedy to gwizdek arbitra obwieścił zakończenie zwycięskiego barażowego meczu z Lublinianką. W rozgrywanym równocześnie meczu Cracovia nadspodziewanie łatwo wygrała 4:1 z Resovią, a to oznaczało że nasza Korona jest w II lidze!!!
Chyba żaden mecz piłkarski rozgrywany w Kielcach nie wywołał tak ogromnych emocji i zainteresowania. Choć to niewyobrażalne, nie tak obszerne przecież trybuny stadionu przy ul. Ściegiennego pomieściły wtedy według przekazów prasowych 20 tysięcy kibiców, a chętnych do obejrzenia meczu Korony z Lublinianką było o wiele więcej. Przynajmniej kilka tysięcy zawiedzionych brakiem biletów musiało się zadowolić kibicowaniem „z nasłuchu” z ulic otaczających kielecki obiekt. By dostać się tego popołudnia na trybuny przy Ściegiennego trzeba było wybrać się na stadion wczesnym popołudniem, choć pierwszy gwizdek miał rozbrzmieć punktualnie o godzinie 17. Takich tłumów kibiców przed bramami stadionu Błękitnych nie widziałem już nigdy. Nie zapomnę także ponad 2-godzinnego oczekiwania już na trybunach, na rozpoczęcie meczu 20-lecia, gdy siedziałem wciśnięty gdzieś między stłoczonych niczym śledzie w puszce kibiców. Właściwie to już pojawianie się na murawie piłkarzy Korony wywołało taki aplauz, że jako nastolatek poczułem wyjątkowość tej chwili. Byłem dumny, że dzień wcześniej, dokładnie w porze tego spotkania podczas ostatniego treningu Korony, udało mi się znaleźć, w grupie kilku chłopców, którzy zostali wpuszczeni za bramkę, by podawać piłkę „koroniarzom”. Nie mieliśmy zbyt wiele pracy, bo piłka po strzałach Andrzeja Junga, Stanisława Karkuszewskiego, Bogumiła Hermana, czy Tadeusza Trojnackiego najczęściej lądowała w siatce. Nawet tak znakomity bramkarz jak Marian Puchalski, który przecież jeszcze w barwach Staru Starachowice, z powodzeniem radził sobie na drugoligowych boiskach. 

"Jedenastka" Korony tuż przed meczem z Lublinianką
 Nie inaczej jak podczas tego strzeleckiego treningu było w meczu z Lublinianką. Już w 10 minucie rozległo się gromkie JEEEEEEEEEE! Gola dla nas strzelił oczywiście łowca bramek Andrzej Jung, który utonął w ramionach kolegów. Prawie dokładnie w tym samym momencie Cracovia strzelił gola Resovii i spiker oznajmił kibicom, że to Korona jest teraz drugoligowcem. Gdy jeszcze przed przerwą Jan Czarnecki podwyższył na 2:0, a zaraz na początku drugiej połowy „Pasy” także podwyższyły prowadzenie na 2:0 chyba nikt na stadionie nie miał wątpliwości, że awans będzie nasz. Trzeci gol Stanisława Karkuszewskiego z 55 minuty miał być tym stawiającym przysłowiową kropkę nad „i”. Tak rzeczywiście się stało, ale chyba nikt nie spodziewał się tak nieoczekiwanego zwrotu wydarzeń w tym meczu. Lublinianka, mimo, iż nawet wygrana nie dawała jej szans na wyprzedzenie Resovii i awans w ciągu niespełna 10 minut strzeliła dwa gole i rozpoczęła się prawdziwa nerwówka. Na szczęście z radosnym dla Korony finałem. Do góry „pofrunął” na ramionach zawodników trener Bogumił Gozdur, który pracował z drużyną od rundy wiosennej sezonu 1973/74. "Trzynastka" okazała się więc tym razem szczęśliwa.
Historyczny drugoligowy awans wywalczyli: Marian Puchalski, Czesław Palik, Jan Majdzik, Waldemar Toborek, Zdzisław Stochmal, Tadeusz Trojnacki, Bogumił Herman, Marek Dulny, Tadeusz Kluczyk, Andrzej Jung Stanisław Karkuszewski oraz Ryszard Mastalerz.  
Mnie jako nastolatkowi, wtedy nawet się nie śniło, że w niespełna 10 lat później będą miał okazję nie tylko poznać osobiście kilku bohaterów tego wyjątkowego meczu, ale także przez ponad 20 lat opisywać na łamach „Słowa Ludu” zarówno radosne, jak i te smutniejsze chwile, z jakże bogatej w wydarzenia historii kieleckiej Korony.

Kibicowska wiosna

Futbol bez kibiców nie ma najmniejszego sensu. To nie ulega wątpliwości. Chyba nikt jednak nie spodziewał się aż tak pro kibicowskiej polityki władz PZPN. Prezes Zbigniew Boniek zapowiada jak najszybsze zniesienie kart kibica uprawniających do wstępu na trybuny, wstawia się za fanami Górnika, którzy nie zostali wpuszczeni na piątkowe spotkanie z Legią przy Łazienkowskiej. Co więcej zapowiada, że żaden mecz nie powinien się rozpocząć bez kibiców drużyny przyjezdnej, jeśli oczywiście wybrali się oni na stadion rywala. Nawet selekcjoner kadry Waldemar Fornalik wtóruje prezesowi i..."otwiera" niektóre treningi biało-czerwonych przed meczem z Ukrainą. Przedziwna to lawina gestów, które za panowania Grzegorza Lato były wręcz nie do pomyślenia.
Czyżby to właśnie miała być metoda na ocieplenie wizerunku związku i wytłumienie wciąż wszechobecnej na naszych piłkarskich stadionach przyśpiewki z PZPN w tle...

niedziela, 17 marca 2013

Był taki mecz (38)

Przez Kielce na podium MEJ!

Dobrą styczniową tradycją były silnie obsadzone turnieje koszykówki o Puchar Wyzwolenia Warszawy, transmitowane przez telewizję. Także i Kielecki Okręgowy Związek Koszykówki dwukrotnie fundował na początek roku specjalne emocje dla sympatyków koszykówki. Wyjątkową gratkę stanowiły dla nich międzynarodowe turnieje juniorek z udziałem reprezentantek Polski. Co ciekawe obie te imprezy zakończyły się efektownymi sukcesami biało-czerwonych.
Pierwszy z tych turniejów, rozegrany w 1965 roku nie pamiętam, choć wiem, że jako dzieciak byłem wtedy z tatą na trybunach hali przy Waligóry. Przypomnę go posiłkując się materiałami z bezcennego archiwum długoletniego prezesa KOZKosz. i nestora kieleckich dziennikarzy sportowych, red. Antoniego Pawłowskiego. Drugi - rozegrany dokładnie w 10 lat później pamiętam już bardzo dobrze, bo i emocje były naprawdę szczególne.
W dniach 8-10 stycznia 1965 roku w VI Międzynarodowym turnieju juniorek o puchar Zarządu głównego Związku Młodzieży Socjalistycznej polskie juniorki pod kieleckimi koszami rozprawiły się z rówieśniczkami z Niemiec (55:34), Bułgarii (71:61) oraz Węgier (51:11) z kompletem zwycięstw sięgając po główne trofeum.Trenerem polskich juniorek był legendarny koszykarz, a następnie szkoleniowiec Józef "Ziuna" Żyliński. P{uchar za zwycięstwo w turnieju przy ogromnym aplauzie kieleckiej publiczności odebrała kapitan polskiej reprezentacji Krystyna Gładka.
Kielecki turniej był dla Polek etapem przygotowań do mistrzostw Europu juniorek, w których były one o krok od brązowego medalu, zajmując czwartą lokatę.

Akcja z meczu polskich juniorek z Węgierkami
Turniej z 1975 roku zapamiętałem jako prawdziwy koszykarski maraton. Rozpoczął się już w Nowy Rok i trwał przez pięć kolejnych dni, a codziennie na kibiców czekały po trzy spotkania. Można więc powiedzieć, żę na ten czas kielecka hala stała się praktycznie moim drugim domem.  Oprócz dwóch reprezentacji Polski w kieleckim turnieju noworocznym grały grały juniorki z Czechosłowacji, Bułgarii, Rumunii  i NRD. Na początek zespół biało-czerwonych gładko pokonały koleżanki z drugiej reprezentacji Polski 85:36, następnie rozgromiły Niemki 93:42, wygrały z Rumunkami 85:65, po prawdziwym horrorze, który najbardziej utkwił mi w pamięci, uporały się z Bułgarkami 72:70 by w decydujący o zwycięstwie w całym turnieju spotkaniu efektownie pokonać Czechosłowację 87:55. Nagrodę dla najwszechstronniejszej koszykarski tej imprezy trenerzy rywalizujących reprezentacji przyznali kapitan reprezentacji Polski Krystynie Zagórskiej, a jedną z "gwiazd" ówczesnej reprezentacji Polski juniorek była jedna z najlepszych polskich koszykarek lat 80-tych Bożena Wołujewicz.

Wicemistrzynie Europy juniorek 1975 na kieleckim parkiecie
 Kielce okazały się szczęśliwe dla młodych Polek, które w pół roku później, w Hiszpanii sprawiły ogromną niespodziankę i wywalczyły pod wodzą trenera Janusza Mroza tytuł wicemistrzyń Europy juniorek.

Polska specjalność

Nie ma chyba drugiej tak bardzo wdzięcznej piłkarskiej ligi na świecie jak polska. Kandydaci do tytułu nie dają rade outsiderom, sędziowie nie uznają prawidłowo zdobywanych goli, czy też "ustawiają mecze" karnymi "z kapelusza". Tu wszystko może się zdarzyć, bez względu na jakiekolwiek racjonalne argumenty. Nie tak dawno kpiono sobie z Legii, która nie dała rady przy Łazienkowskiej zamykającemu tabelę GKS Bełchatów. Tymczasem teraz jej wyczyn skopiował Lech, który właściwie po sytuacji, której w ostatnich sekundach nie wykorzystał Kamil Wacławczyk, pudłując z 2(!) metrów, powinien się cieszyć z tego jednego punktu. Co więcej marzący o mistrzostwie "Kolejorz", od października  nie potrafi wygrać na własnym stadionie. Jakby tych absurdów było mało mistrz Polski Śląsk dopiero w ostatnich sekundach ratuje się przed kompromitującą porażką z innym outsiderem - Podbeskidziem. Nieprzewidywalności ekstraklasie pozazdrościli najwyraźniej i pierwszoligowcy, skoro liderująca w tabeli drużyna Floty, w drodze do awansu przegrywa z... ostatnią w tabeli bytomską Polonią.
Najwyraźniej ten futbolowy "czeski film" staje się powoli polską specjalnością.

"Uziemione" Vive TK

Po 10 kolejnych zwycięstwach w fazie grupowej Champions League EHF "siódemki" Vive Targi Kielce i najkorzystniejszym z możliwych losowań 1/8 finału tych rozgrywek nie brak było takich, którzy już widzieli mistrzów Polski w najlepszej ósemce Europy. Kto wie czy zbyt pewnie nie poczuli się także sami zawodnicy. Dzisiejszy mecz w Szeged sprowadził wszystkich na "ziemię". I bardzo dobrze. Porażkę 25:26, w perspektywie rewanżu w Kielcach można praktycznie traktować jako w miarę korzystny wynik, bo przecież do awansu wystarczy teraz prawie każda, wygrana w Kielcach, a jeśli marzy się o podboju Starego Kontynentu wygrywać po prostu trzeba z każdym.
Mogło przecież być znacznie gorzej, zwłaszcza gdy na kilka minut przed końcem spotkania nasi szczypiorniści przegrywali już nawet czterema(!) golami...

sobota, 16 marca 2013

Był taki mecz (37)

Korona śladem Hutnika

Degradacja z ligi zwykle zniechęca nieco kibiców do swojej drużyny. Taka sytuacja nie miała jednak miejsca w przypadku "siódemki' kieleckiej Korony. Już inauguracyjne mecze drugoligowego sezonu 1976/1977 zgromadziły na trybunach hali sportowej przy Jagiellońskiej nadkomplety widzów. Z pewnością magnesem był fakt, iż w drugoligowej drużynie prowadzonej przez Boguchwała Fularę występowało dwóch olimpijczyków z Montrealu - Alfred Kałuziński oraz Jan Gmyrek. Rzeczywiście oglądanie w akcji tych dwu znakomitych szczypiornistów było sporym przeżyciem. Popularny "Fredek", mimo iż zazwyczaj otrzymywał indywidualnego "plastra" praktycznie w każdym meczu rzucał po kilkanaście bramek. Gmyrek królował na kole. Już obecność takich "asów" sprawiała, że Hutnik, z którym przecież korona miała stare porachunki jeszcze z drugoligowych parkietów, sprawiał, żę drużyna z Suchych stawów wydawała się być najgroźniejszym rywalem kielczan w walce o powrót do krajowej elity. Nawet jednak superstrzelec Kałuziński, ani walczak Gmyrek nie pomogli krakowianom, którzy polegli dwukrotnie w Kielcach Koronie 23:26 i 18:22 (wówczas rozgrywki toczyły się systemem sobotnio-niedzielnych dwumeczy). Przyznam, że sam poddałem się  tej ogólnej euforii i choć to była dopiero inauguracja sezonu sądziłem, że ekstraklasa będzie nasza, tym bardziej, że drużynę trenera Edwarda Strząbały po spadku wzmocnił dodatkowo rozgrywający wrocławskiego Śląska, Stanisław Piekarek, natomiast w bramce Pawła Leśniczaka, który po spadku z I ligi zdecydował się opuścić Kielce zastąpił inny poznaniak - Eugeniusz Szukalski.  Tymczasem jak się potem okazało te porażki były jedynymi poniesionymi w całym sezonie przez Hutnika, który nie zagrożony awansował do ekstraklasy, w wkrótce potem przez kilka lat niepodzielnie panować w polskim szczypiorniaku.

To oni odzyskali dla Kielc miejsce w krajowej elicie "siódemek"
 Właśnie kolejny sezon 1977/78 najbardziej utkwił mi w pamięci. Nic dziwnego, skoro kibicowałem "siódemce" Korony we wszystkich spotkaniach rozgrywanych we własnej hali, a finałem był jakże radosny awans do ekstraklasy. Z tych rozgrywek najbardziej utkwiły mi w pamięci mecze rozegrane w Kielcach 23 i 24 kwietnia z Polonią Łaziska, bo to one, wygrane 25:13 oraz 24:11, przypieczętowały sukces już na dwie kolejki przed zakończeniem rozgrywek. Właściwie to podobnie jak rok wcześniej Hutnik teraz to nasza Korona rządziła w lidze, drugą w tabeli katowicką Spartę wyprzedzając aż o 16(!) punktów.
Drugi w historii Korony awans do ekstraklasy piłkarzy ręcznych wywalczyli: Eugeniusz Szukalski, Antoni Misiewicz, Stefan Tatarek, Jerzy Melcer, Marek Boszczyk, Jan Piotrowicz, Zbigniew Tłuczyński, Antoni Zięba, Włodzimierz Sabatowski, Zdzisław Przybylik, Zdzisław Klimczak, Jerzy Bącal, Jacek Łański, Zbigniew Orliński, Bogusław Stańczak oraz Andrzej Tłuczyński, który z koszykarskich parkietów za namową trenera Edwarda Strząbały z wielkim powodzeniem zamienił piłkę na nieco mniejszą i... "uklejoną". Nie ukrywam, że dla mnie jako wiernego od dziecka kibica Tęczy, która niestety na zawsze pożegnała się z II ligą, był to dodatkowy argument, by z hali przy Waligóry "przenieść się" na Jagiellońską.

"Lewy" w Galerii Sław!

Jeśli w Bundeslidze gola zdobywa Borussia Dortmund, to z dużym prawdopodobieństwem można zaryzykować "w ciemno", że jego autorem jest Robert Lewandowski. Nie inaczej dzieło się w dzisiejszym spotkaniu mistrzów Niemiec z Freiburgiem. W 40 minucie napastnik reprezentacji Polski doprowadził do wyrównania na 1:1, a tuż przed przerwą wpisał się po raz drugi w tym spotkaniu na listę strzelców. Po przerwie dołożył do tego jeszcze asystę i Borussia rozgromiła rywala 5:1. Dzisiejsze gole były o tyle ważne dla "Lewego", że został on pierwszym piłkarzem w historii Borussii z bramkami strzelanymi w ośmiu kolejnych ligowych meczach. Dotychczasowy rekord od blisko pół wieku należał do Friedhelma Konietzki, który w sezonie 1964/65 trafiał w siedmiu meczach z rzędu.
Przy okazji Robert Lewandowski umocnił się na czele najskuteczniejszych snajperów Bundesligi.

Klasyk Kaczmarek

O ile po meczu w Gdańsku piłkarze Korony mogli narzekać na los, to dziś na Arenie Kielc los złocisto-krwistym sprzyjał. W futbolu liczą się jednak gole, a nie styl i piękno gry. W spotkaniu z wicemistrzem Polski - Ruchem o jednego więcej zdobyli kielczanie, wygrywając 2:1 i mogą cieszyć się z trzech bardzo ważnych punktów. Kluczowe znaczenie dla końcowego wyniku miał może nieco kontrowersyjny rzut karny dla Korony, ale ileż to kontrowersji i to nie takiego formatu, ma co weekend miejsce na boiskach naszej ekstraklasy. Szacunek dla Maćka Korzyma, który w czwartym wiosennym meczu zdobył gola, choć tego strzelonego Lechii niesłusznie odebrał mu arbiter.
"Pero pero - bilans musi wyjść na zero" - to słowa kultowej piosenki Jana Kaczmarka, które idealnie bilansują dwa ostatnie występy "jedenastki" Korony w ekstraklasie.

piątek, 15 marca 2013

Był taki mecz (36)

Motocyklowa potęga

W latach 70 i 80-tych ubiegłego stulecia sportową wizytówkę Kielc stanowili nie tylko bokserzy czy też przedstawiciele gier zespołowych. Wiele prestiżowych sukcesów odnosili także motocykliści, zaliczali się do ścisłej krajowej czołówki, w rajdach szybkich, rajdach szosowo-terenowych oraz motocrossach.Przyznam jednak, że poza wspominanymi już przeze mnie w jednym z retrospekcyjnych wpisów zawodami motocyklowymi u podnóża chęcińskiego zamku, nieczęsto można było ich oglądać w rywalizacji o medale i tytuły. O dziwo dla mnie pierwszy kontakt z motocyklistami Korony miałem nieoczekiwanie podczas... meczu piłkarzy ręcznych w hali przy ul. jagiellońskiej. Tak się składało, że zwykle obok nas siedział bardzo sympatyczny starszy pan, z którym często rozmawialiśmy. Jak się potem okazało był to ojciec jednego z czołowych motocyklistów Korony Zbigniewa Nowickiego. Któregoś razu na meczu towarzyszył mu właśnie syn - mistrz kierownicy. Przyznam, że gdyby nie absolutna pewność, że to właśnie on znany mi ze zdjęć z prasy i gazetowych relacji, na pewno bym go nie rozpozna. Skromny, niepozorny, sympatyczny. Od tej pory zupełnie inaczej, bardziej świadomie śledziłem wyniki motocyklistów Korny, oczywiście nie opuszczając żadnej okazji do ich obejrzenia, jeśli zawody odbywały się w Kielcach lub najbliższych okolicach.

Motocykliści Korony z trenerem Wacławem Sandeckim
Już jako dziennikarz miałem okazję osobiście poznawać i pozostałych asów teamu motocyklowego Korony i oczywiście jego niezapomnianego twórcę Wacława Sandeckiego, który był bardzo częstym gościem naszego Działu Sportowego. Do dziś pamiętam jego barwne relacje z zawodów mistrzostw Polski. Kilkanaście lat później jego rolę przejął Mistrz Zbigniew Banasik. To też wielka i niezapomniana postać nie tylko kieleckiego, ale i polskiego sportu motorowego, któremu z pewnością poświęcę osobny wpis w tym moim subiektywnym wspomnieniowym cyklu.
W gronie wielokrotnych mistrzów Polski w rajdach enduro z tamtych czasów, oprócz wspomnianych wcześniej Zbigniewów Nowickiego i Banasika, byli: Zenon Wieczorek, Henryk Drogosz, Andrzej Jóźwicki, Andrzej Frankowski, Dariusz Grzegorczyk, Mirosław Misztal i Piotr Zieliński

Brazylijska Legia

 Trudno obojętnie przejść wobec takiej informacji. Aktualny piłkarski mistrz Brazylii - Fluminense Rio de Janeiro zostanie w najbliższych dniach oficjalnym partnerem warszawskiej Legii. Jeszcze kilka, czy kilkanaście lat temu wydawałoby się to wręcz nieprawdopodobne. Co bowiem na współpracy z legionistami mógłby zyskać legendarny klub z kraju 5-krotnych mistrzów świata? W dzisiejszych czasach futbol to jednak nie tylko gra, ale przede wszystkim biznes, a Warszawa dla wielu "bezimiennych" w swojej ojczyźnie graczy Canarinhos może stać się prawdziwą furtką do Europy i wielkich pieniędzy. Na Łazienkowskiej w nie tak odległej przyszłości powinni pojawiać się więc piłkarze z szerokiej  kadry Fluminense, których brazylijski klub będzie chciał wypromować na Starym Kontynencie.
Czy oznacza to nadchodzącą w polskim futbolu epokę panowania brazylijskiej Legii, bo to że Canarinhos w piłkę grać potrafią nie ulega najmniejszej wątpliwości.

"Lisy" bez... mózgu

- Zabraknie nam przeciwko takiemu rywalowi "mózgu" naszej drużyny. On jest kluczową postacią w naszych meczach. Teraz będziemy musieli znaleźć zapasowy klucz - powiedział Bob Hanning - trener "siódemki" Fuechse Berlin.
O kim mowa? O rozgrywającym reprezentacji Polski Bartłomieju Jaszcze, który z powodu czekającej go w najbliższych dniach operacji wyrostak robaczkowego nie będzie mógł zagrać w meczach 1/8 finału Champions League EHF z Atletico Madryt.
Ciekawe tylko kto będzie tym tym zapasowym kluczem, a może nawet i "wytrychem" niemieckiej "siódemki' do grona ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów.

"Sycylijczyk" pod Klimczokiem

Okazuje się, że by szukać mafii nie trzeba już wcale wybierać się na Sycylię, a wystarczyło odwiedzić jeden z klubów T-Mobile Ekstraklasy. Do dziś formalnie trenerem bramkarzy Podbeskidzia jest bowiem Jarosław. M, któremu prokuratura w Częstochowie postawiła zarzuty udziału w... nielegalnym handlu złomem, czyli tzw. "mafii złomowej".
Wspomniany szkoleniowiec podjął pracę w klubie pod Klimczokiem zastępując Roberta Mioduszewskiego, ale jak widać zbyt długo to się nie napracował.

czwartek, 14 marca 2013

Był taki mecz (35)

Nie dokończony trening

Sport to nie tylko zwycięstwa, radości, miłe uniesienia. Dziś chcę powrócić do jednej ze smutniejszych chwil na mojej dziennikarskiej drodze. Wiąże się ona z postacią buskiego kolarza Andrzeja Imosy. Gdy jako junior odnosił swoje pierwsze sukcesy w peletonie, mnie nie śniło się nawet, że kilkanaście lat później nasze drogi zejdą się w Dziale Sportowym "Słowa Ludu" przy pl. Obrońców. Andrzej który odnosił liczne sukcesy na krajowych i zagranicznych szosach zakładał właśnie kolarską sekcję przy LZS w Ostrowcu, a starałem się mu w tym pomagać poprzez publikacje na łamach gazety. Mimo dzielącej nas różnicy wieku bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Pamiętam jak wiele radości sprawiły mi wieści od niego o powiększającej się grupce amatorów kolarstwa, których wspólnie udało nam się zachęcić do treningów. Niestety nastąpił pamiętny dla mnie 22 marca 1987 roku, nota bene dzień moich urodzin. Wtedy to dotarła do nas informacja o tragedii jaka wydarzyła się w Wólce Bałtowskiej, podczas treningu młodych kolarzy LZS Ostrowiec. Jadący wraz ze swoimi podopiecznymi na rowerze Andrzej został zaatakowany na szosie przez pijanego chuligana. W wyniku upadku stracił przytomność, której mimo kilku operacji i dwutygodniowej walki o życie, już nie odzyskał. Zmarł 6 kwietnia 1987 roku w Krakowie, w wieku 39 lat.

Andrzej Imosa najlepiej czuł się na rowerze
 Wiele miesięcy trwało śledztwo związane z tą kolarską tragedią, a następnie proces sądowy, który jak pamiętam pozostawił wiele niejasności oraz niedomówień. Jedno było nieodwracalne. Andrzeja Imosy wszystkim ludziom świętokrzyskiego kolarstwa nikt nie był w stanie przywrócić. Mnie pozostawało wspólnie z braćmi Andrzeja - mieszkającym na stałe w Australii Staszkiem oraz Michałem, z którym później przez kilka lat pracowaliśmy wspólnie w redakcji "Słowa", kultywowanie jego pamięci podczas dorocznego memoriału jego imienia. Impreza ta niezmiennie wzbudzała we mnie szczególne odczucia, ale zarazem przywoływała jakże przykre wspomnienia, który z pamięci wymazać po prostu nie sposób.

Wdowczyk reaktywacja?!

Na ten mecz czeka chyba najbardziej Dariusz Wdowczyk. Jeśli w piątek piłkarze Jagiellonii nie wygrają w ekstraklasie z "Czarnymi koszulami", może to być dla niego równoznaczne z jego powrotem do profesjonalnego futbolu. Jak spekulują media właśnie były trener Kolportera Korony, skazany na trenerską banicję w konsekwencji głośnej afery dopingowej, jest ponoć głównym kandydatem na następcę Tomasza Hajto  na trenerskiej ławce Jagiellonii Białystok.
Czyżby come back "Wdowca" miał być w żółto-czerwonych barwach...

Odszedł trener

W wieku 67 lat zmarł wywodzący się z Kielecczyzny, były reprezentacyjny piłkarz, potem trener, a w latach 1995-96 selekcjoner drużyny narodowej, Władysław Stachurski
Urodził się 27 marca 1945 roku w Piotrkowicach niedaleko Kielc, a w swoim futbolowym CV ma między innymi występy w barwach SHL Kielce. Popularność przyniosła mu zwłaszcza gra w Legii Warszawa, z którą 2-krotnie był mistrzem Polski i również 2-krotnie wygrywał w rywalizacji o Puchar Polski. Jako trener pracował z m.in. piłkarzami Legii (a 1991 roku wywalczył z nią awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów), Widzewa i Zawiszy Bydgoszcz.

środa, 13 marca 2013

Dwa finały!

PZPN po raz kolejny zaskakuje pomysłowością. Otóż Puchar Polski w sezonie 2012/2013 zakończą dwa spotkania finałowe, zaplanowane na  2 i 8 maja.
Wracamy zatem do formuły obowiązującej w latach 1999-2006. A dlaczego? Finału PP nie da się rozegrać na jedynym neutralnym obiekcie w Polskie - stołecznym Stadionie Narodowym

Tajemnica "Barcy"

O tym meczu wciąż mówi cały świat. We wtorkowy wieczór "Duma Katalonii" pokazała wszem i wobec kto rządzi światowym futbolem w iście mistrzowskim stylu gromiąc Milan aż 4:0. Jeszcze nigdy w historii Ligi Mistrzów się nie zdarzyło, że drużyna z dwubramkowa zaliczką z pierwszego spotkania nie zdołała wywalczyć awansu do ćwierćfinału. A jednak niemożliwe stało się faktem. Przeciwnicy "Dumy Katalonii" twierdzą, że to nie fenomenalny Leo Messi ale... konklawe pomogło hiszpańskiej jedenastce. Rzeczywiście był to już trzeci mecz piłkarzy FC Barcelona, rozgrywany w czasie trwającego wyboru papieża, a wszystkie zakończyły się ich efektownymi zwycięstwami w stosunku... 4:0.
I jak tu nie wierzyć w cuda

Był taki mecz (34)

"Oko w oko" z... "Katem"

Dokładnie dziś mija 11 lat od śmierci najlepszego trenera w historii polskiej siatkówki – Huberta Jerzego Wagnera. Starszym kibicom nie trzeba specjalnie przedstawiać tej wyjątkowej postaci. To właśnie „Kat”, bo taki przydomek miał ten słynący z bardzo twardej ręki szkoleniowiec, poprowadził biało-czerwonych do historycznego mistrzostwa świata w 1974 roku w Meksyku oraz pamiętnego olimpijskiego triumfu w dwa lata później w Montrealu. Mnie, jako nastoletniemu kibicowi, szczególnie ten drugi sukces utkwił mocno w pamięci. To była wyjątkowa noc, pełna emocji, z jakże radosnym finałem. A spotkanie  o złoto, Polski z ZSRR, zakończone nad ranem naszego czasu, które oglądałem na wczasach w Bukowinie Tatrzańskiej w asyście górali - gospodarzy naszej kwatery było rzeczywiście niesamowite pod każdym względem. ,wraz z komentarzem red. Wojciecha Zielińskiego,  który podobnie jak nasi siatkarze przechodził tej nocy samego siebie. Wtedy nawet mi się nie śniło, że w niespełna 10 lat później, zaraz na początku mojej dziennikarskiej drogi, będę miał okazję, spotkać się „oko w oko” z "Katem" Hubertem Wagnerem, czy też poznać osobiście niestety także już nieżyjącego starszego kolegę „po fachu”, który na zawsze wpisał się do galerii polskich komentatorów sportowych.

Niezapomniany Hubert Jerzy Wagner
 Okazją ku temu były dwie prestiżowe imprezy siatkarskie rozgrywane w 1985 roku w Kielcach. W obu miałem okazję uczestniczyć już jako dziennikarz „Słowa Ludu”, co sprawiło, że zupełnie z innej perspektywy patrzyłem na sportowych idoli z przeszłości.
Bardzo dużym zainteresowaniem kieleckich kibiców cieszył finałowy turniej o Puchar Polski Siatkarzy, jaki przez trzy dni rozgrywany był w hali widowiskowo-sportowej przy. ul. Waligóry. Przy wypełnionych do ostatniego miejsca trybunach, o główne trofeum walczyli siatkarze Beskidu Andrychów, Płomienia Milowice, Resursy Łódź oraz Stali Szczecin. Na parkiecie występowało wielu utytułowanych siatkarzy, reprezentantów Polski. Dla kieleckich kibiców przyzwyczajonych jedynie do trzecioligowych pojedynków naszego AZS, siatkówka w wykonaniu czołowych pierwszoligowych zespołów, wydawała się czymś wręcz „kosmicznym”. Oglądanie na żywo serwisowych asów, podwójnych krótkich, robinsonad w obronie,  miało zupełnie inny smak od tych znanych z telewizyjnych transmisji. Mnie najbardziej utkwiły w pamięci atomowe wręcz ataki Janusza Wojdygi. Nie  pomogły one jednak „stalowcom” ze Szczecina, którzy ukończyli finałowy turniej na ostatnim miejscu. Główne trofeum wywalczył Płomień, pozostawiając w pokonanym polu rewelacyjną Resursę oraz Beskid. Co ciekawe w składzie łódzkiej drużyny występował wtedy syn Huberta Wagnera - Grzegorz, który przecież jeszcze nie tak dawno był szkoleniowcem siatkarzy Farta Kielce w PlusLidze.
Drugim z siatkarskich wydarzeń wspomnianego 1985 roku była wizyta na Kielecczyźnie reprezentacji Polski siatkarzy. Polacy pod wodzą niezapomnianego „Kata”, dwukrotnie towarzysko zmierzyli się z Finlandią. W pierwszym meczu, rozegranym w koneckiej hali przy ul. kpt. Stoińskiego biało-czerwoni nieoczekiwanie przegrali 1:3, ale w rewanżu przed kielecka publicznością pokazali już siatkówkę w swoim stylu, biorąc srogi rewanż i gładko rozprawiając się z zespołem „Suomi’ 3:0. Mnie w pamięci pozostała do dziś wspólna kolacja z siatkarzami Polski i Finlandii, a podczas niej kuluarowe rozmowy z siatkarzami oraz najlepszym polskim trenerem wszech czasów Hubertem Wagnerem, którego niestety od 11 lat nie ma już wśród nas…

Kowalczyk goni Vjalbe

Pewnie nie w takich okolicznościach Justyna Kowalczyk wyobrażała sobie zdobycie czwartej w karierze kryształowej kuli za zwycięstwo w rywalizacji o Puchar świata. Stało się to bowiem jeszcze przed startem do dzisiejszego sprintu techniką klasyczną w Drammen. Wszystko za sprawą rezygnacji ze startu Norweżki Therese Johaug, która jako jedyna miała jeszcze przynajmniej matematyczną szansę na dogonienie Polski. Na starcie nie stanie dziś także Marit Bjoeregen, która zapewne uznała, żę swoje w tym sezonie już zrobiła na trasach w Val Di Fiemme, deklasujący rywalki w walce o medale mistrzostw świata.
Tym samym Justyna Kowalczyk zrównała się liczbą pucharowych triumfów z inną Norweżką Bente Skari, a od liderki wszech czasów Rosjanki, Jeleny Wjalbe, dzieli ją już tylko jedna "Kryształowa Kula".

wtorek, 12 marca 2013

"Barca" wróciła do gry

"Duma Katalonii" odzyskała twarz. Jeszcze przed przerwą rewanżowego meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów FC Barcelona odrobiła straty sprzed trzech tygodni z San Siro, a oba gole strzelił oczywiście Leo Messi. W 55 minucie David Villa podwyższył na 3:0 i to Milan musiał się martwić co dalej. A "Barca" grała swoje ani myśląc bronić korzystnego dla niej wyniku i w doliczonym czasie gry Jordi Alba "dobił" rywala, ustalając wynik meczu na 4:0!
Co klasa - to klasa "Barca" awansowała i to w jakim stylu

Był taki mecz (33)

40 lat minęło, czyli... narodziny Korony

Wkrótce minie od tych wydarzeń "okrągłych" 40 lat i aż się nie chce wierzyć, że to było aż tak dawno. Dokładnie 10 lipca 1973 roku, z połączenia dwu zakładowych klubów Iskry i SHL, powstało Kieleckie Stowarzyszenie Sportowe Korona. Dziś może się to wydawać nieprawdopodobne, ale klub postały po tej fuzji miał w swoim gronie nie tylko piłkarzy i szczypiornistów, ale także czołowych w kraju kolarzy, motocyklistów, a nawet w pewnym czasie koszykarzy, szachistów i brydżystów. Każda z tych sekcji miała wielkie ambicje, by odnosić sportowe sukcesy. Wtedy jednak nikt się nie zastanawiał, czy da się pogodzić ich często bardzo rozbieżne interesy i dopiero z czasem następował rozpad sportowej rodziny "koroniarzy". Mnie jako młodego kibica rzecz jasna najbardziej interesowała wówczas piłka nożna. Pamiętam jak wielkie były nadzieje oraz radość po powstaniu nowego klubu, który miał do dyspozycji piłkarzy dwu trzecioligowych kieleckich drużyn. Czasu na ich "poukładanie" w rozumiejący się kolektyw trener Zbigniew Pawlak, który wcześniej prowadził "jedenastkę" Iskry, miał jednak bardzo mało, bo niespełna miesiąc.

Drużyna kieleckiej Korony z debiutanckiego sezonu
 Już 5 sierpnia 1973 roku na pierwszego rywala w Lidze Okręgowej, terminarz wyznaczył Koronie drużynę Sparty Kazimierza wielka, a mnie jako młodego, ale już zapalonego kibica oczywiście nie mogło zabraknąć na takim meczu. By dostać się na niezbyt duże trybuny trzeba było dużo wcześniej wybrać sie na stadion, a potem cierpliwie odstać w kilkudziesięciometrowej kolejce. Takiego oblężenia kielecka ulica Mielczarskiego chyba wcześniej nie przeżywała. Pamiętam nieprzebrane tłumy kibiców wędrujące długą zakładową aleją FŁT Iskra aż do boiska mieszczącego się wewnątrz zakładu. Głośne dźwięki ręcznych syren, trąbek i żółtoczerwone flagi, które wtedy także debiutowały w historii kieleckiego futbolu. Nigdy nie zapomnę też ogromnej euforii po błyskawicznie strzelonym przez Koronę historycznego pierwszego gola, zdobytego przez do dziś wiernego kieleckiemu klubowi w roli działacza Andrzeja Junga. Jeszcze przed przerwą bramkarza Sparty pokonywali bardzo ruchliwy i wszędobylski skrzydłowy Stanisław Karkuszewski oraz ponownie Andrzej Jung. Nic dziwnego, że wysokie prowadzenie 3:0 po pierwszej połowie rozbudziło apetyty na kolejne gole. Tych jednak już nie było, a czas pokazał, że droga Korony do upragnionego drugoligowego awansu wcale nie była "usłana różami". Nie pomogła zmiana trenera w zimowej przerwie, kiedy to Zbigniewa Pawlaka zastąpił Bogumił Gozdur. W debiutanckim sezonie zółto-czerwoni (a właściwie żółto-brązowi, bo i w takich barwach często grywała wtedy Korona) musieli zadowolić się dopiero czwartym miejsce w Lidze Okręgowej, za Radomiakiem, KSZO Ostrowiec i Bronią Radom. To jeszcze bardziej podrażniło apetyty kieleckich kibiców.
Warto przypomnieć nazwiska piłkarzy, którzy wystąpili w zespole Korony w tym historycznym, pierwszym meczu. Byli to: Zbigniew Pecel, Ryszard Pakuła, Jan Majdzik, Waldemar, Toborek, Wiesław Soliński, Zdzisław Stochmal, Jan Czarnecki, Bogumił Herman, Ryszard Górnik, Andrzej Jung, Stanisław Karkuszewski oraz Ryszard Jakubczyk.
Przyznam, że sporym przeżyciem dla mnie były późniejsze spotkania z bohaterami tego pamiętnego meczu, a kilku miałem miałem okazję osobiście poznać już jako dziennikarz. Często też wspominaliśmy początki Korony w rozmowach ze Zbyszkiem Pawlakiem i Andrzejem Jungiem, z którymi jako z pracownikami bardzo aktywnego wówczas ogniska TKKF działającego przy FŁT "Iskra", przyszło mi w latach 80-tych dość blisko współpracować. Niestety nie ma już wśród nas historycznego pierwszego trenera Korony, którego pożegnaliśmy jesienią 2009 roku...     

VIP-y "na mokro"

Pomysłowość ludzi futbolu chyba nie zna granic. Nie chodzi wcale o sam mecz i jakiś nowatorski sposób rozgrywania piłki, bo tym raczej nikt już nikogo nie jest w stanie zaskoczyć. Kartą przetargową w rękach działaczy i zarazem gospodarzy stadionów stają się warunki oferowane gościom specjalnym, oczywiście tym z grubymi portfelami. Okazuje się, że pełne luksusów loże VIP-owskie już nie wystarczają. W ostatnią sobotę dwaj kibice Grasshoppers Zurich mogli oglądać mecz swojej piłkarskiej drużyny z... wanny z hydromasażem, ustawionej nieopodal boiska, a po strzelonych golach, przybijali sobie... "piątki" z zawodnikami "Polnych Koników".
Ciekawe czy znajdą się naśladowczynie w postaci odważnych i bogatych fanek futbolu.
ylko czy jesli takowe się znajdą zawodnicy i kibice będą potrafili skupić się na grze w piłkę...

poniedziałek, 11 marca 2013

Uznanie zamiast punktów

Trwa wyjazdowa niemoc Korony. Złocisto-krwiści przegrali na gdańskiej PGE Arenie z Lechią 2:3, tocząc jednak wyrównany bój, mimo iż przez 75 minut przyszło im grać w dziesiątkę. Szczególnie pierwsza połowa była bardzo pechowa dla kielczan. Już na samym początku bramkę dla Lechii strzelił praktycznie... Pavol Stano, który nie zrozumiał się z wychodzącym z bramki Zbigniewem Małkowskim. Zaraz potem kompletnie nie popisał się nasz kapitan, Kamil Kuzera, który najpierw nie strzelił "setki", a zaraz potem w ciągu kilku minut zarobił dwie żółte kartki i niczym boiskowy sztubak wyleciał z boiska, osłabiając drużynę. Nawet to nie załamało jednak podopiecznych Leszka Ojrzyńskiego, którzy mimo gry w dziesiątkę po dwóch kwadransach wyrównali, po strzale Macieja Korzyma. Gola jednak nie było, bo białostocki arbiter Hubert Siejewicz go.. nie uznał, mimo iż został zdobyty jak najbardziej prawidłowo. Zaraz poi przerwie wydawało się, że limit pecha Korony wreszcie się wyczerpał. Sprawiedliwości stało się zadość i Michał Janota technicznym strzałem, nie bez dozy szczęścia, doprowadził do wyrównania. Korona nadziała się jednak na dwa dwa kolejne ciosy Marcina Pietrowskiego i Adama Duda, jednak nawet i to jej nie załamało. W ostatnich sekundach rozmiary porażki zmniejszył Pavol Stano, rehabilitując się za błąd przy pierwszym golu. Pięć goli i jak na jeden ligowy mecz bardzo wiele się działo.
Niby stary, znany scenariusz, bo znów wyjazdowa przegrana, jednak tym razem zamiast punktów, szacunek i uznanie za charakter oraz walkę, na przekór własnym błędom i przeciwnościom. To też jest sztuka..

Wszystko dla... klubu

Od jakiegoś czasu utarło się przekonanie, że sportowe ideały i wierność klubowym barwom odchodzą do lamusa. okazuje się, że jednak wcale nie jest z tym aż tak źle. Otóż reprezentantki Hiszpani w pływaniu na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, Pa­tri­cia Ca­stro i Duane Da Rocha, zde­cy­do­wa­ły się na roz­bie­ra­ną sesję, by pomóc swo­je­mu klu­bo­wi w cięż­kich cza­sach kryzysu. Sek­sow­ne zdję­cia pły­wa­czek wy­ko­na­no na po­trze­by ka­len­da­rza, a fun­du­sze otrzy­ma­ne z jego sprze­da­ży mają wspo­móc hisz­pań­ski klub.
Ciekawe czy i u nas znalazłyby się naśladowczynie...

Był taki mecz (32)

Awans bez... debiutu

Dziś w moich sportowych retrospekcjach chcę powrócić do nie tak odległych, ale za to jakże zaskakujących swoim finałem wydarzeń, które miały miejsce dokładnie przed 11 laty. W marcu 2002 roku sportowe Kielce cieszyły się z kolejnego spektakularnego sukcesu, jakim był historyczny awans do ekstraklasy tenisistek stołowych AZS PIA Piasecki.  Nasze akademiczki prowadzone przez trenera Arkadiusza Kiejdę, wprawdzie w pierwszoligowej rywalizacji musiały w swojej grupie uznać wyższość krakowskiej Wandy, ale dorobek aż 25 punktów w 14 mistrzowskich meczach dał kieleckiemu zespołowi prawo do gry w barażach o ekstraklasę. Zanim do tego jednak doszło, w Krakowie odbył się mecz "na szczycie" z Wandą, który decydował o bezpośrednim awansie jednej z drużyn. Po raz pierwszy w historii kieleckiego ping-ponga pod Wawel pojechali nawet nasi kibice, by tam dopingować drużynę AZS w najważniejszym spotkaniu całego sezonu. Niestety, na niewiele się to zdało, bowiem po bardzo zaciętym spotkaniu krakowianki wygrały 6:4, a naszym tenisistkom stołowym pozostawała gra w barażowym dwumeczu z mistrzem grupy północnej I ligi, MRKS Gdańsk. Drugiej szansy na awans już nasze panie nie zaprzepaściły, wprost deklasując rywalki z Wybrzeża. W Kielcach było 10:0, natomiast w Gdańsku 9:1 dla AZS PIA Piasecki i wszystko stało się jasne. Kielecka drużyna była w ekstraklasie, w której jednak... nie było dane jej zadebiutować. Stało się tak za sprawą wycofania się głównego sponsora klubu - firmy PIA Piasecki. W efekcie AZS nie przystąpił do rozgrywek ekstraklasy i został automatycznie zdegradowany do II ligi.

Kapitan drużyny AZS PIA Piasecki, Jolanta Szatko-Nowak
 Główną postacią i zarazem kapitanem kieleckiej drużyny, która wywalczyła awans do ekstraklasy była jedna z najwybitniejszych polskich tenisistek stołowych wszech czasów, Jolanta Szatko-Nowak. Kiedyś emocjonując się jej występami u boku Andrzeja Grubby, w najbardziej prestiżowych turniejach w Europie i na świecie, nawet nie przypuszczałem, że będą miał okazję spotkać ją na swojej dziennikarskiej drodze i opisywać jej występy w barwach kieleckiego zespołu. W zespole trenera Arkadiusza Kiejdy grały ponadto; Danuta Nowacka, Sylwia Rożek, Bernadetta Półkoszek, Elżbieta Różańska oraz jedyna wychowanka AZS Kielce, Agnieszka Wójcicka.
Z tą drużynę dodatkowo sentymentalnie łączyło mnie jeszcze kilka innych elementów. Otóż z szefem firmy PIA Piasecki, sponsorującej pingpongistki AZS Kielce, Andrzejem Piaseckim, znałem się praktycznie od dziecka, gdyż przez kilkanaście lat byliśmy sąsiadami z tego samego bloku przy ul. Słowackiego. Dodatkowo nasza drużyna część pierwszoligowych spotkań rozgrywała w sali gimnastycznej mojej Szkoły Podstawowej nr 13 przy ul. Prostej 10. Dziś w tym budynku, oczywiście mocno zmodernizowanym, ma swoją siedzibę Wojewódzki Sąd Administracyjny.   

Niecodzienny gość, ale jaki szybki

Niejeden piłkarski trener marzyłby o tak szybkim zawodniku w składzie swojego zespołu. Przez dobrych kilka minut nikt nie potrafił dogonić "go" na boisku. Całe to zamieszanie miało miejsce podczas meczu szwajcarskiej ekstraklasy FC Thun - FC Zurich. Kim był ów tajemniczy "gość", który opuścił boisko dopiero wtedy kiedy zabawa w "kotka i myszkę" nu się znudziła?

 KLIKNIJ ABY OBEJRZEĆ!

niedziela, 10 marca 2013

Ekstra(klasa) z... czterema literami

Wyjątkowa dawka emocji, nie tylko sportowych, towarzyszyła pierwszemu meczowi półfinału PlusLigi siatkarzy, w którym pogromcy kieleckiego Effectora - drużyna Jastrzębskiego Węgla, wygrała 3:0 z Zaksą Kędzierzyn Koźle. Bardzo "gorąco" było już przed rozpoczęciem spotkania. "Klimatu meczu" nie wytrzymał siatkarz Jastrzębskiego, Michał Kubiak, nota bene przyjmujący reprezentacji Polski. Prowokowany przez kibiców z Kędzierzyna ściągnął spodenki i pokazał im... cztery litery.
To dopiero ekstra(klasa)...

Nie tylko Kowalczyk, czyli... strażak na lodzie

Po dzisiejszym efektownym zwycięstwie w biegu na 10 km stylem dowolnym w Lahti Justyna Kowalczyk praktycznie zapewniła sobie "Kryształową kulę". Okazuje się, że to wcale nie jedyny taki polski sukces w zimowych sportach olimpijskich. Puchar Świata wywalczył także nasz panczenista, Zbigniew Bródka, który jest... zawodowym strażakiem. Reprezentant UKS Błyskawica Domaniewice nie ma sobie równych wśród łyżwiarzy szybkich rywalizujących na dystansie 1500 metrów, a przysłowiową kropkę nad "i" postawił dziś, zajmując drugą lokatę w pucharowych zawodach rozegranych na lodowym torze w holenderskim Heerenveen. Jest pierwszym w historii polakiem, który odniósł tak prestiżowy sukces. I nich ktoś teraz spróbuje zaprzeczyć, że niepostrzeżenie na rok przed Igrzyskami w Soczi stajemy się prawdziwą zimową potęgą, liczącą się już nie tylko w biegach narciarskich za sprawą Justyny Kowalczyk, ale także w skokach, biathlonie kobiet, łyżwiarstwie szybkim, a nawet snowboardowym slalomie.
Ciekawe czy znajdzie to potwierdzenie na olimpijskich arenach

Był taki mecz (31)

Powiew światowego tenisa

Jednym z kultowych miejsc, które często odwiedzałem jako nastolatek, były tenisowe korty Błękitnych. Mieściły się one między budynkiem WDK, a obecną Areną Kielc, tuż za stadionowymi trybunami, w miejscu gdzie dziś znajduje się parking. Nie zliczę godzin spędzonych tam na obserwacji tenisowych pojedynków i treningów, a szczególnie w latach 70-tych na kieleckich kortach było naprawdę kogo i co oglądać.

Tenisowa drużyna Błękitnych po awansie do II ligi w 1973 roku
 W 1973 roku tenisowa drużyna Błękitnych, awansowała do II ligi, a w trzy lata później była już w ekstraklasie!. Na kortach przy ul. Ściegiennego grała cała ówczesna krajowa czołówka tenisistek i tenisistów, na czele z Wojciechem Fibakiem, zaliczanym wtedy do ścisłej światowej elity "białego sportu". Nic więc dziwnego, że najbardziej w pamięci utkwił mi pierwszoligowy mecz kieleckich tenisistów z głównymi faworytem rozgrywek - Olimpią Poznań, w składzie właśnie z Wojciechem Fibakiem. Niespodzianki wprawdzie nie było, bo Wojciech Fibak pewnie wygrał pojedynek z pierwszą rakietą ówczesnej drużyny Błękitnych, Leszkiem Stępowskim, podobnie jak i  Olimpia dośc gładko uporała się z kieleckim beniaminkiem. Nikt jednak nie narzekał, bo przecież oglądaliśmy na kieleckich kortach zapachniało wielkim tenisowym światem. To było prawdziwe sportowe święto Kielc. Nota bene w rok później Leszkowi Stępowskiemu udało się jednak dopiąć swego i sprawić mega sensację w postaci wygranej nad finalistą turnieju Masters w Houston, Wojciechem Fibakiem 6:4, 6:4. Działo się to jednak nie w lidze, lecz podczas rozgrywanego w Bytomiu tenisowego turnieju o "Czarne Diamenty". wynik jednak poszedł w świat, sprawiając wiele radości kieleckim kibicom tenisowym, których w tym czasie było naprawdę sporo. Na obiekcie wybudowano nawet dodatkową trybunę, jak również dodatkowy piąty kort. 
Ligowe mecze tenisowe były wtedy prawdziwymi maratonami, trwającymi często od rana, aż do zmierzchu. W ciągu jednego dnia rozgrywano łącznie dziewięć pojedynków. Przed południem - single, zaś w godzinach popołudniowych gry podwójne. To zazwyczaj one dopiero one rozstrzygały o końcowych rezultatach spotkań. Błękitni grali w krajowej elicie przez kolejne dwa lata 1976-1977 i przyznam, że z dużym sentymentem wspominam emocje związane z ich ligowymi występami. 
W drużynie tenisowej Błękitnych w połowie lat 70-tych, oprócz wspomnianego Leszka Stępowskiego, który w tym czasie plasował się na pograniczu pierwszej i drugiej dziesiątki polskich tenisistów, występowali ponadto: Iwona Pawlik, Barbara Kocyga, Zbigniew Mroczek, Jacek Zdybiewski, Jerzy Czaban, Kazimierz Gajda, Grzegorz Stępień oraz współzałożyciel, a następnie długoletni kierownik sekcji tenisowej Błękitnych, dr Franciszek Pawlik. Większość osób z tego grona miałem okazję kilka lat później, osobiście poznać już jako dziennikarz "Słowa Ludu". Wspólnie przeżywaliśmy kolejne prestiżowe sukcesy kieleckiej sekcji, kiedy to na początku lat 90-lych  tenisiści Błękitnych znów występowali w ekstraklasie i to z powodzeniem.

To oni wywalczyli dla Kielc tenisową ekstraklasę
 Niestety wraz z budową piłkarskiej Areny Kielc, ze sportowej mapy miasta zniknęły na zawsze korty tenisowe Błękitnych, które zachowały się jedynie we wspomnieniach starszych kibiców oraz na starych, archiwalnych fotografiach. A szkoda...

Messi kontra... Peterek

Co mają wspólnego Teodor Peterek i Lionel Messi? Choć dzielą ich dwa pokolenia, wbrew pozorom bardzo wiele. To prawdziwi łowcy bramek, którzy zapisali się na trwałe w kronikach futbolu. Wczoraj po 75(!) latach Argentyńczyk wymazał z tabel rekordzistów nazwisko napastnika chorzowskiego Ruchu, który w sezonie 1937/38 zdobywał gole w 16 kolejnych ligowych meczach, dopisując w tym czasie do swojego konta 22 gole. W sobotni wieczór Leo Messi okazał się jeszcze lepszy od genialnego Polaka, trafiając w 17 kolejnych spotkaniach Primera Division. Śrubując ten rekord gwiazda Barcelony 27-krotnie pokonywała bramkarzy rywali, a w tym sezonie ma już na swoim koncie aż 40 zdobytych goli.
A przecież ta passa wcale się jeszcze nie skończyła...

sobota, 9 marca 2013

Boruc numerem 1?

Jeśli tak dalej pójdzie, to znów numerem 1 w naszej reprezentacyjnej bramce będzie Artur Boruc. 
Dziś został on bohaterem meczu Norwich z Southampton. Polski golikper "Świętych" uratował swojej drużynie remis. Artur Boruc obronił rzut karny podyktowany już w doliczonym czasie spotkania!

KLIKNIJ ABY ZOBACZYĆ! 

"Lewy" po raz 17!

Trwa strzelecka passa Roberta Lewandowskiego na boiskach Bundesligi. Napastnik reprezentacji Polski zdobył właśnie 17 gola w tym sezonie, ale jego Borussia Dortmund przegrała w Gelsenkirchen z Schalke 04 1:2.
Oby "Lewy", który umocnił się na prowadzeniu najskuteczniejszych strzelców Bundesligi był równie skuteczny w marcowych meczach eliminacji MŚ reprezentacji Polski...

Był taki mecz (30)

Jak historyczny "Leo" podbił Kielce

Pamiętacie Leona Derricksa? To pierwszy amerykański koszykarz, który zapisał się na kartach historii kieleckiej koszykówki. Było to już prawie 15 lat temu, jesienią 1998 roku. Drużyna Mitexu prowadzona wówczas przez trenera Stanisława Dudzika rozpoczynała właśnie drugoligowy sezon, który uwieńczyła potem spektakularnym awansem do ekstraklasy. Informacja o transferze mierzącego 204 cm Amerykanina wywodzącego się z College u Detroit Mercy, to był prawdziwy hit i jak się potem okazało pierwszy poważny krok w kierunku do elity. Pamiętam z jaką ciekawością obserwowałem pierwsze zajęcia popularnego "Leo" w hali przy ul. Żytniej. Byłem oczywiście wraz z kieleckim zespołem na jego debiutanckim meczu na Suchych Stawach w Krakowie, gdzie rywalem Mitexu był Hutnik. Choć trudno było spodziewać się "fajerwerków" z racji braku zgrania z nową drużyną już wtedy parę akcji Amerykanina zrobiło duże wrażenie na kibicach i obserwujących mecz krakowskich dziennikarzach. W sumie w debiutanckim sezonie w Kielcach Leon Derricks rozegrał 28 spotkań, uzyskując w nich imponującą średnią 18,8 zdobytych punktów (skuteczniejszy od niego był tylko jego rodak, Derrick Hayes, który kilka tygodni później dołączył do kieleckiego zespołu - 24 mecze ze średnią 21,8 pkt.).

Leon Derricks przed historycznym debiutem w barwach Mitexu

"Leo" okazał się nie tylko bardzo dobrym koszykarzem mającym na swoim koncie występy między innymi na parkietach Finlandii, Hiszpanii, Chin i Korei Południowej, ale i przesympatycznym człowiekiem. Nic dziwnego, że stał się prawdziwym ulubieńcem kieleckiej publiczności.
O jego popularności najlepiej mogłem się przekonać między innymi podczas spotkania w "Klubie na Barwinku", którego nota bene byłem współinicjatorem. Dokumentuje to najlepiej mój tekst, zamieszczony potem na łamach "Słowa Ludu", którego fragmenty pozwolę sobie przypomnieć. Co ciekawe mimo upływu lat nie straciły one na aktualności.


O NBA, Cersanicie Nomi i... ładnych nogach

Dawno już kielecki osiedlowy „Klub na Barwinku” nie przeżywał takiego oblężenia, jak w miniony poniedziałek. Sprawcą całego zamieszania był niecodzienny gość - amerykański koszykarz Cersanitu Nomi, Leon Derricks, który chętnie skorzystał z zaproszenia Klubu Anglo-Amerykańskiej Konwersacji, by spotkać się z dziećmi i młodzieżą, uczącą się na Barwinku języka angielskiego.

Coraz popularniejszy w Kielcach „Leo”,  przez blisko dwie godziny cierpliwie odpowiadał na pytania młodzieży, choć niektóre z nich daleko odbiegały od sportowej tematyki, starając się równocześnie by jak najlepiej sprawdzić się w roli... nauczyciela języka angielskiego. Znakomicie mu się to udało, a żegnały go gromkie brawa i... całusy młodych kielczanek, które ochoczo przystawiały sobie krzesła, by dosięgnąć czarnych policzków koszykarza Cersanitu Nomi i serdecznie je ucałować. Nie obyło się także bez pamiątkowych zdjęć, okolicznościowych autografów oraz dedykacji, które jak przystało na zawodowca Leon Derricks rozdawał z należną powagą. Z tego ostrego przepytywania koszykarz Mitexu wyszedł obronną ręką, choć niektóre z pytań wprowadzały go nawet w zdumienie. Oto niektóre z nich.
 Jak czujesz się w Polsce, czy odpowiada ci nasz klimat?

-Już się trochę przyzwyczaiłem, choć jest czasami stanowczo za zimno. (spotkanie odbyło się w styczni 1999 roku)

Czy lubisz polską kuchnię. Jakie są twoje ulubione dania?

-Wielu potraw jeszcze nie spróbowałem. Ograniczam się do kilku dań, które przypadły mi do gustu, jak kurczaki, hamburgery. Będąc ostatnio na święta w domu przywiozłem na wszelki wypadek zapasy gotowych amerykańskich potraw, ryżu, makaronu, sera...

Co potrafisz ugotować?

-Nie mam zbyt wiele czasu na zajęcia w kuchni. Obiady jem wraz z kolegami z drużyny w hali Iskry. Jeśli coś gotuję w domu, to tylko właśnie szybkie danie na kolację - hamburgera czy cheeseburgera.

Czy spotkałeś się w Polsce z objawami niechęci?

-Zostałem przyjęty bardzo serdecznie i jedyne co mnie niekorzystne zaskoczyło to... zimno większe nawet niż w Finlandii.

Jaki masz numer buta i jakiej firmy?

-Trenuję i gram najczęściej w butach firmy „nike” numer 45-47.

Co robiłby Leon Derricks gdyby nie został koszykarzem?

-Basket to moja pasja od wczesnego dzieciństwa. Gra w koszykówkę jest dla mnie wszystkim. Gdybym nie mógł tego robić co najbardziej lubię,  zostałbym bisnesmanem. Ukończyłem collage, otworzyłbym własną firmę choćby sklep z ubiorami, odzieżą i butami sportowymi.

Jak spędzasz czas wolny od meczów i treningów?

- Jestem domatorem. Lubię posłuchać dobrej muzyki. Jeśli jest z kim, to wyjść na spacer do miasta, czy do kina.

 Jakiego rodzaju muzyki słuchasz?

-Bardzo różnej, rapu, jazzu, soulu, w zależności od nastroju. Przed meczem zawsze bardzo agresywnej pobudzającej do gry i walki, a wieczorami - spokojnej relaksacyjnej.

Czy lubisz polskie piwo?

-Tak. Jest bardzo dobre, jednak nie mam jakiegoś upatrzonego gatunku. Oczywiście jestem zawodowcem i wiem kiedy mogę je pić.

Co zapamiętał ze swojego dzieciństwa i czy słuchał rodziców?

-Nie byłem wcale grzecznym chłopcem. Godzinami znikałem z domu by z kolegami pograć w koszykówkę czy futbol amerykański. Najbardziej nie lubiłem zimy i odśnieżania chodnika przed domem. Musiałem wtedy wkładać grube rajtuzy, których nie znoszę do dziś i łopatą odgarniać śnieg.

Masz rodzeństwo czy jesteś jedynakiem?

-Mam dwóch braci i siostrę.

Czy masz dziewczynę?

- Dziewczyna to dobra sprawa. Jest z kim wyjść na spacer, porozmawiać. Niestety na razie żyję w ciągłej rozłące z domem w podróżach. Na stabilizację przyjdzie czas potem

Z kim chciałbyś być porównywany na boisku do koszykówki?

- Chcę by kiedyś mówiono: „gra jak Leon Derricks”.

Czujesz się w Kielcach gwiazdą?

- Choć coraz częściej kibice poznają mnie na ulicy, na pewno nie jestem gwiazdą, a jednym z zawodników dobrej drużyny i tak już zostanie.

Czy drużyna Cersanitu Nomi awansuje do ekstraklasy?

-Po to tu do was przyjechałem by pomóc jej w tym. Bądźcie spokojni, jesteśmy bardzo mocni i wygramy.

Ile lat grasz w koszykówkę i zarabiasz w Kielcach?

- Trudno policzyć. Chyba 15-16 lat, a zarobki - to tajemnica kontraktu.

Czym różni się polska koszykówka od amerykańskiej?

-U nas gra jest zdecydowanie szybsza i bardziej widowiskowa. Inna jest atmosfera na widowni, zdecydowanie większe hale z trybunami dookoła boiska, jakich w Polsce i Finlandii jest bardzo mało.

Lubisz grać pod publiczność?

- Mecz koszykówki to musi być show. Cieszę się, gdy uda mi się rozbawić choćby jednego kibica, jednak oczywiście przede wszystkim liczy się wynik.

Co myślisz o lokaucie w NBA i czy był on potrzebny?

-Nie wiem czy był konieczny, bo nie znam szczegółów konfliktu. Gdyby nie lokaut może teraz grałbym nie w Kielcach a w NBA.

Jaką życiową radę dałbyś młodym ludziom, którym marzy się koszykarska kariera?

- Trzeba wiedzieć czego naprawdę chce się dokonać i uparcie dążyć do celu.

Czy znasz już jakieś polskie słowa?

-Ładne nogi, dzień dobry, smacznego, dzięki, cześć, daj, kroki, zbiórka... 

 * * *
- Było bardzo sympatycznie. Niektóre dzieci mówią już całkiem nieźle po angielsku. To miło będąc, tak daleko od ojczyzny rozmawiać w ojczystym języku - powiedział po spotkaniu uśmiechnięty „Leo”, który czuł się w „Klubie na Barwinku” tak dobrze, że niewiele brakowało by... spóźnił się na wieczorny trening zespołu Cersanitu Nomi.