czwartek, 26 marca 2015

Był taki mecz (76)

Jak kielecki beniaminek mistrza pobił...

Tym razem dość nietypowa moja sportowa retrospekcja sprzed lat. Na tym meczu niestety nie byłem, choć wiele bym dał, by 21 lutego 1971 roku znaleźć się na trybunach kieleckiej hali widowiskowo-sportowej. Niestety z racji mojego młodego wieku było to po prostu niemożliwe. Mam na myśli pierwszoligowy mecz bokserski Błękitni - Legia. Już sam szyld "Legia" stanowił w tamtych czasach prawdziwy magnes dla kieleckich kibiców. I nieważne czy był to mecz pod koszem, na zielonej murawie, czy też starcie na ringu. Jedno było pewne, że na trybunach zabraknie miejsc. Nie inaczej było i wtedy, gdy drużyna beniaminka I ligi prowadzona przez czarodzieja ringu Leszka Drogosza miała skrzyżować rękawice z niekwestionowanym faworytem rozgrywek ze stolicy. Jan Szczepański, Janusz Gortat, Wiesław Rudkowski czy Roman Gotfryd - te nazwiska legionistów i zarazem oczywiście reprezentantów Polski mówiły same za siebie. Nic dziwnego, że każdy chciał ich zobaczyć na żywo w akcji. Jak pisał red. Mieczysław Kaleta na łamach "Słowa Ludu" bilety na to spotkanie osiągnęły "u koników" niebotyczną barierę 150 złotych, znacznie przewyższającą nominalną cenę wejściówek. A i tak rozchodziły się błyskawicznie. Tej niedzieli tylko prawdziwym szczęśliwcom udało się dostać się do środka. Drugie tyle kibiców, a może i więcej nasłuchiwało wieści z ringu stojąc przed halą. Także i mnie udało się ubłagać ojca, by tym razem nie słuchać radiowej transmisji z boksu w domu, lecz wybrać się pod halę, gdzie wielu kibiców miało ze sobą także włączone radioodbiorniki. Właściwie ich słuchanie było niemożliwe bowiem raz po raz halą wstrząsały prawdziwe eksplozje radości. Pierwsze gdy w ringu przedstawiano zawodników Błękitnych. Potem z każdym gongiem, niemal z każdym zadanym ciosem, liczeniem i werdyktem sędziowskim emocje przed halą tylko rosły. A choć nie był to czas telebimów i nikt nie widział jak naprawdę toczy się mecz, to i tak wszyscy przed halą znakomicie znali aktualną sytuację na ringu oraz oczywiście rezultat meczu, żywo reagując. To było dla mnie, 11-letniego wówczas chłopaka, niesamowite wręcz przeżycie. Wprawdzie z racji wieku byłem skazany na śledzenie ringowych zmagań Błękitnych tylko na antenie radiowej i za pośrednictwem gazet, jednak mimo to dobrze znałem ówczesnych sportowych idoli kieleckich kibiców.
 
To może niezbyt czytelne, ale za to historyczne zdjęcia z tamtego meczu zamieszczone na łamach "Słowa Ludu"
 Kilkakrotnie udało mi się dostać wraz z grupką kibiców na trening Błękitnych odbywający się w sali WDK. Tam z bliska przyglądałem się jak Leszek Drogosz uczy zadawać ciosy i robić uniki Witolda Stachurskiego, Andrzeja Stawskiego, Marka Kudłę, Leszka Ciukę czy Andrzeja Wnuka. Ich nazwiska, twarze i kategorie wagowe w jakich walczyli znałem oczywiście na pamięć. Na dodatek byłem dumny, że mama była klasową koleżanką Leszka Drogosza, którego już wcześniej miałem okazje poznać podczas jednego ze spacerów z mamą. Nie mogłem się nadziwić, że oto słynny"Czarodziej ringu" nie tylko się ze mną wita, ale i serdecznie rozmawia. Do dziś mam w szufladzie znaczek i proporczyk Błękitnych, które p. Leszek wiedząc o mojej sportowej pasji dał mi na pamiątkę podczas jednego ze spotkań. Potem już jako dziennikarz, gdy znacznie częściej spotkaliśmy się przy różnych okazjach z "Czarodziejem ringu" zdarzało nam się miło wspominać te pierwsze nasze kontakty.
Wracając do meczu Błękitni - Legia, to był on o tyle wyjątkowy, że zakończył się sensacyjnym zwycięstwem pierwszoligowego beniaminka nad mistrzem Polski 11:9. W pamięci utkwił mi zwłaszcza moment, gdy już w pierwszej rundzie swojej walki w wadze średniej Witold Stachurski znokautował młodego legionistę Jałowieckiego, zastępującego w tym meczu kontuzjowanego reprezentanta Polski Wiesława Rudkowskiego. Hala wprost trzęsła się od euforii widowni, a obok mnie zupełnie nieznajomi ludzie wpadali sobie w ramiona. Doskonale zrozumiałem co to oznacza. Błękitni objęli prowadzenie 11:5, co było równoznaczne z pokonaniem Legii!!! Na niewiele zdało się nawet zwycięstwo Janusza Gortata, nota bene ojca polskiej gwiazdy Washington Wizzards pod koszami NBA - Marcina. Sensacja stała się faktem, a ja jeszcze przez kilka dni byłem dumny, ze choć nie bezpośrednio, ale jednak mogłem uczestniczyć w tym wyjątkowym dla Kielc sportowym wydarzeniu.