wtorek, 30 grudnia 2014

Korona nie upadnie!

Co dalej z Koroną? - to pytanie zadają sobie zapewne wszyscy sympatycy złocisto-krwistych. Jest ono konsekwencją wczorajszej decyzji radnych, którzy powiedzieli "NIE" dalszemu wspieraniu finansowemu klubu przez miasto. Przyznam, że specjalnie nie jestem zaskoczony takim obrotem sprawy, bo było to tylko kwestią czasu, a jeśli nie nastąpiłoby teraz, to może za pół roku czy rok. Najbardziej rozczarowani są ci, którzy liczyli, że jeszcze raz uda się "przepchnąć" poprawkę do budżetu Kielc, skutkującą kolejną choć chwilową reanimacją klubu systematycznie pogrążającego się w sportowym niebycie i wszystko będzie po staremu. Tak się jednak nie stało w czym wielka zasługę mają przede wszystkim sami piłkarze i działacze Korony, którzy przez ostatnie lata skutecznie pracowali na coraz gorszy wizerunek klubu w oczach kielczan.


Utrzymywanie na siłę prowizorki w postaci "zawodowo-miejskiego" klubu sportowego w ekstraklasie musiało się tak skończyć. Odcięcie Korony od miejskiej kasy wcale nie jest jednak równoznaczne z jej upadkiem, jak lamentują niektórzy. Wprost przeciwnie uważam, że taki impuls jest potrzebny do opamiętania i odrodzenia się tej prawdziwej Korony, którą znałem od 1973 roku, najpierw z pozycji kibica, a potem  dziennikarza. Niestety jej ostatnie oblicze kompletnie przestało mi się podobać. Czas skończyć z klubem urzędników, oddać go we władanie ludzi kochających sport i Koronę, a przede wszystkim znających się na sportowych realiach. Wówczas i sponsor się znajdzie i pójdą za tym wyniki. Nawet jeśliby przyszło pracować od podstaw, jestem spokojny o Koronę, która w przeszłości już z niejednym kryzysem sobie poradziła, więc poradzi sobie i teraz. To, że może nie być ekstraklasy, to też nie tragedia. Prawdziwi kibice i tak pozostaną przy Koronie, bez względu na to w której lidze przyjdzie jej grać, a oglądanie najemnego cyrku zawodowych piłkarzy, którzy za niemałe pieniądze podatników grają kiedy chcą i jak chcą,  widać nie tylko mnie sprawiało ostatnio coraz mniej przyjemności...

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Był taki mecz (70)

Koszykówka to... biznes

Akurat wpadł mi w ręce mój archiwalny wywiad z amerykańskim koszykarzem Mitexu, a potem Cersanitu Nomi Kielce, Derrickiem Hayesem. Jest więc okazja, by przypomnieć sylwetkę tego przesympatycznego gracza, który bardzo szybko podbił serca kieleckich kibiców. Rozmawialiśmy wiosną 1999 roku kiedy to kielecki Cersanit Nomi walczył o historyczny awans do Lech Basket Ligi.

W 20 drugoligowych spotkaniach rozegranych w barwach Mitexu i Cersanitu\Nomi amerykański rozgrywający Derrick Hayes zdobył 436 punktów, co daje mu przeciętną 21,8 pkt. na mecz. Oczywiście jest najskuteczniejszym strzelcem zespołu trenera Stanisława Dudzika. Zdobywanie koszy Derrick umiejętnie łączy z kierowaniem grą zespołu lidera drugoligowej tabeli oraz widowiskowością. 

Czy odczuwasz przejawy rosnącej popularności?

-Tak i muszę przyznać, że jest to przyjemne. Obcy ludzie kłaniają mi się na ulicy, pozdrawiają w autobusie. Niektórzy próbują się nawet do mnie dodzwonić do domu i porozmawiać. Ostatnio gdy siedziałem w „Burger King” i pisałem list do córki, podszedł do mnie mężczyzna i poprosił o autograf, a za nim ustawiła się kolejka innych. Oczywiście nie odmówiłem, bo wiem, że koszykówka to biznes i zawodnik musi dbać nie tylko o formę sportową, ale swój wizerunek w oczach kibiców. Nauczyłem się tego jeszcze w collegu, mając sporo kontaktów z ludźmi blisko związanymi z NBA.

Zdobywasz punkty z wielką łatwością. Jaka jest tajemnica twojej skuteczności?
-Nie ma żadnej. Po prostu trening i to solidny. Odkąd postanowiłem, że zostanę koszykarzem całe dnie spędzałem na boisku do koszykówki. Nigdy nie zapomnę meczów jeden na jednego z bratem. Często graliśmy do pięciuset czy tysiąca punktów. Wiele nauczyłem się także na letnich obozach z zawodnikami dziś występującymi na parkietach NBA.

Obserwując cię na boisku wydaje się, że w koszykówkę grasz od zawsze...
-Wcale tak nie było. Jak każdy chłopak lubiłem pograć w futbol czy baseball, pojeździć na rowerze. Dopiero gdy koszykówkę zaczął trenować starszy brat zainteresowałem się basketem. Od dziecka marzyłem by zostać policjantem. Ukończyłem nawet college o tym kierunku. Kto wie, może kiedyś gdy skończę grę w koszykówkę, spełni się i to marzenie. Na razie jednak chcę przede wszystkim dostać się do elitarnego grona graczy NBA.

Czego ci brakuje, by zagrać u boku Pippena, Paytona czy O Neala?
-Już przed tym sezonem wydawało mi się, że trafię do NBA. Mój agent prowadził rozmowy w działaczami Seattle Dallas i Milwaukee. Gdyby nie lockout w lidze trafiłbym pewno na obóz przygotowawczy jednego z tych zespołów. Zawodowa koszykówka opiera się na grze „jeden na jeden”, często bardzo kontaktowej, nad którą muszę jeszcze poracować. W NBA nie ma obrony strefowej, która stosowana jest w polskiej lidze i moim zdaniem zabija urok koszykówki. Najważniejsza moim zdaniem jest jednak psychika. Imponował mi nią zwłaszcza Michael Jordan, który w najtrudniejszych momentach brał na siebie ciężar odpowiedzialności i sam wygrywał mecze.

Mecz w Lublinie ze Startem pokazał, że i ty masz mocne nerwy. Mimo szybko złapanych czterech fauli potrafiłeś się zmobilizować i zagrać wręcz bezbłędnie...

-Bardzo zdenerwował mnie werdykt arbitra, który „z powietrza” zagwizdał mi czwarty faul. Gdy trener posadził mnie na ławce po scysji z Kosiorem byłem bardzo zły. Wtedy pomyślałem sobie o Jordanie. Zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie „wygram ten mecz”. Niechęć i gwizdy lubelskich kibiców jeszcze bardziej mnie zmobilizowały. Po kilkunastu minutach wyszedłem na parkiet bardzo skoncentrowany i nie pomyliłem się ani razu...

Nawet skręcona noga nie przeszkodziła ci być najlepszym zawodnikiem meczu ze Stalą Stalowa Wola. 37 punktów to twój strzelecki rekord w kieleckiej drużynie...

-... i w całej karierze. Poprawiłem się o dwa punkty, w porównaniu z meczem w lidze uniwersyteckiej w Iowa State. A ile wynosi rekord w II lidze?

Krzysztof Zych z Siarki rzucił w meczu przeciwko Glimarowi 51 punktów.
-To bardzo dużo. Może jednak go „przebiję”. Najlepiej w finale play-off. Nie mniej od zdobywania punktów cieszy mnie udana asysta, pod warunkiem, że ten do którego podawałem zdobędzie kosza. W przeciwnym razie jestem wściekły.

                                                       Fot. archiwum prywatne
 Czy Cersanit Nomi awansuje do ekstraklasy?

-Na pewno taki jest cel mój i kolegów. Jesteśmy najmocniejsi i wygrywanie powoli staje się nudne. Podobnie czułem się w sezonie 1994\95 w lidze uniwersyteckiej, gdy z drużyną Iova State wygraliśmy 22 spotkania przy 4 porażkach.

Z Leonem Derricksem znacie się jeszcze z czasów wspólnej gry w Detroit. Chyba raźniej ci w Kielcach u jego boku...

-To „Leo” zaproponował mi grę w Polsce, a ponieważ wiedziałem, że występować będziemy w jednej drużynie, to się zdecydowałem. W przeciwnym razie nie wyobrażałbym sobie pobytu w Polsce.

Który z koszykarzy Cersanitu Nomi najbardziej ci imponuje?

- „Kusza” Marcin Kuszewski, przeciwko któremu gram na treningach. Lubi twardą walkę tak jak ja.

Czy po czterech miesiącach gry w polskiej lidze zadomowiłeś się w Kielcach?
-Bardzo tęsknię za rodziną. Szczególnie za czwórką moich dzieci, z którymi po raz ostatni widziałem się podczas świąt Bożego Narodzenia. Było wspaniale, gdy z całą ponad 30-osobową rodziną „rapowaliśmy” pod choinką. Były prezenty i dobre jedzenie.

A jak spędzasz czas po meczach i treningach?

-Jestem samotnikiem i domatorem. Ubóstwiam gry komputerowe i kreskówki w „Cartoon Network”. Godzinami mogę oglądać przygody „Toma i Jerrego”, „Dextera”, „Flinstonów” czy „Krowy i kurczaka”. Moje hobby jeszcze z czasów dzieciństwa to gotowanie. Sporo czasu spędzam w kuchni przyrządzając różne dania najczęściej z kurczaka oraz słuchając muzyki, która stale mi towarzyszy.

Nie przeszkadza ci bariera językowa?

- Na pewno trochę tak, ale jest kilka osób z którymi mogę swobodnie porozmawiać po angielsku. Cztery, pięć razy dziennie dzwoni do mnie Leon Derricks, z którym lubię rozmawiać przez telefon. Rolę tłumacza drużyny spełnia z powodzeniem, grający i studiujący przez kilka lat w USA, Marcin Kuzian. Często bywam także u mieszkającego niedaleko mnie trenera Dudzika, którego córka Marta także bardzo dobrze zna język angielski. No i ja przecież uczę się polskiego. Znam sporo słów nie związanych z koszykówką - dzień dobry, cześć, dzięki, daj, dobra... 

Czy w przypadku awansu do ekstraklasy zamierzasz pozostać w Kielcach na dłużej?
-Pewno. Nie zostawia się drużyny w takiej sytuacji, jednak ostateczna decyzja zależy od wielu spraw. Decyzję podejmę razem z moim agentem. Nie chodzi tylko o szczegóły kontraktu, choć przecież gra w koszykówkę to dla mnie biznes. W ciągu kilku najbliższych miesięcy wiele się może zmienić. Gdyby nadeszła oferta z NBA na pewno zostanę za Oceanem, ale zawsze będę wspominał mile Polskę i Kielce, bo spotkałem tu wielu życzliwych sobie ludzi. 

I rzeczywiście wiosną 1999 roku pod wodzą Derricka Hayesa Cersanit Nomi awansował do ekstraklasy, a amerykański rozgrywający stał się kluczową postacią "Delfinów" i zarazem jednym z najlepszych rozgrywających Lech Basket Ligi. Mnie najbardziej w pamięci utkwił jego kapitalny występ w hali AWF  na granicy Gdańska i Sopotu, przeciwko Treflowi, który miałem okazję oglądać osobiście, jak większość ligowych meczy kieleckiego zespołu. Kapitalnie dysponowany rzutowo Amerykanin (zapisał na swoim koncie w tym meczu 7 trójek) poprowadził kieleckiego beniaminka  do sensacyjnego zwycięstwa nad faworytem ligi.
W sezonie 1999/2000 Derrick Hayes wystąpił łącznie w 33 spotkaniach kieleckich "Delfinów", zdobywając w nich 648 punktów. Zagrał także w dorocznym Meczu Gwiazd Polskiej Ligi Koszykówki. Niestety po debiutanckim sezonie, zakończonym na 7 miejscu, Cersanit Nomi został wycofany z rozgrywek, a amerykański rozgrywający kieleckiej drużyny powrócił do USA. Przez kolejne dwa sezony występował w zespole ligi ABA Detroit Dogs, sięgając z nim nawet po mistrzostwo tych rozgrywek. Zamiast na parkiety NBA trafił jednak do... detroickiej policji. Nie był to jednak, jak się okazało, zbyt szczęśliwy dla niego wybór. W 2005 roku został sześciokrotnie postrzelony na służbie i trafił do szpitala. Na szczęście zdołał odzyskać zdrowie, jednak tylko na tyle, że został policyjnym... emerytem. Mając więcej wolnego czasu oczywiście powrócił do ukochanego basketu i trenował szkolną drużynę koszykówki.

niedziela, 21 grudnia 2014

Pamiętacie jeszcze Błękitnych?

Wkrótce minie 20 lat od tego meczu Polonii Warszawa z Błękitnymi. Niby najzwyklejsza potyczka o punkty i to tylko drugoligowe, a ile futbolowych autorytetów - Kraska, Szamotulski, Żewłakow. Łezka się w oku kręci... 


sobota, 20 grudnia 2014

Był taki mecz (69)

Przedświąteczna moc...

Piłka ręczna jest wyjątkowa! Piłka ręczna jest magiczna! Nie ma chyba drugiej dziedziny sportu, która aż tak bardzo jednoczyła by zawodników, kibiców i wszystkich związanych ze szczypiorniakiem. Mamy tego dowód w ostatnich tygodniach, kiedy to cała sportowa rodzina piłkarzy ręcznych "stanęła murem" za bardzo potrzebującym naszej pomocy Tomkiem Strząbałą. Rozliczne zbiórki, licytacje, aukcje czy wreszcie wyjątkowy mecz reprezentacji Polski z Resztą Świata, który w lubelskim "Globusie" zjednoczył nawet odwiecznych rywali z Kielc i Płocka. - To niesamowite, że oni tu wszyscy zagrali dla takiego trenera jak ja - mówił wzruszony tuż po meczu główny bohater tego wieczoru, do którego po końcowym gwizdku sędziów ustawiła się długa kolejka życzliwych mu przyjaciół z wielkiej szczypiorniakowej rodziny, która nie po raz pierwszy udowodniła jak bardzo jest WIELKA.

Cała rodzina szczypiorniaka walczy wraz z Tomkiem

Trudno w takiej chwili nie powrócić myślami do wydarzenia sprzed 16 lat, kiedy to w równie szczytnej intencji w kieleckiej hali przy ul. Krakowskiej gwiazdy piłki ręcznej (wtedy tylko polskie) zagrały dla będącego w potrzebie Zbyszka Wdowicza. "Iskra show", bo właśnie pod takim szyldem rozgrywano tamto spotkanie, zgromadził na trybunach nadkomplet publiczności i choć to była tylko wybitnie towarzyska potyczka to jestem pewny, że nikt nie żałował tych kilku magicznych godzin spędzonych wraz z kielecką rodziną szczypiorniaka skupioną w trosce o przeżywającego kłopoty zdrowotne popularnego "Benka". Tamte emocje, radość, wzruszenie na zawsze zostaną w pamięci, a, tak jak teraz dla Tomka, nikt nie poskąpił wtedy grosza na charytatywne cegiełki dla byłego gracza, a potem długoletniego kierownika drużyny Iskry. Mimo przedświątecznej gorączki, bo mecz odbywał się 22 grudnia, do Kielc przyjechało wielu znakomitych i dawno nie widzianych piłkarzy ręcznych. Na parkiecie przy Krakowskiej dla rozkochanych w piłce ręcznej kieleckich kibiców jeszcze raz zagrali między innymi Eugeniusz Szukalski, Krzysztof Latos,  Przemysław Paczkowski, Jacek Kośmider, bracia Zbigniew i Andrzej Tłuczyńscy, Marek i Krzysztof Przybylscy, Marek Boszczyk, Jan Piotrowicz, Zbigniew Orliński, Jacek Wołowiec, Dariusz Wcisło, Tomasz Malmon, Henryk Luberecki, Artur Lipka, Arkadiusz Błacha, Dariusz Bugaj, Aleksander Malinowski, Marek Budny, Jacek Olejnik, Robert Nowakowski, Wojciech Zielonko, Wiktor Jaszczuk. W meczu przeciwko ówczesnej "siódemce" mistrzów Polski z Iskry poprowadził ich oczywiście, twórca potęgi kieleckiej piłki ręcznej a zarazem ojciec Tomka - Edward Strząbała.

Rodzinne zdjęcie uczestników "Iskra show" sprzed 16 lat. fot. archiwum

To było wielkie święto kieleckiego szczypiorniaka. W hali przy Krakowskiej pojawiło się kilka pokoleń osób związanych z piłką ręczną i choć nie wszystkim, jak choćby Jerzemu Melcerowi,  zdrowie pozwalało, żeby jeszcze raz zagrać dla kieleckich kibiców, to nikt nie miał o to pretensji. Ci, którzy zagrali, zaprezentowali piłkę ręczną na najwyższym poziomie. Wszyscy obecni wtedy w hali czuliśmy się jak jedna wielka rodzina, która po zakończeniu charytatywnego meczu - benefisu dla popularnego "Benka" spotkała się przy wigilijnym stole, dzieląc się opłatkiem. Wspomnieniom nie było końca. Mnie do dziś pozostały w pamięci kuluarowe rozmowy toczone do późnego wieczora z idolami z dziecięcych lat, gdy jeszcze jako nastolatek kibicowałem piłkarzom ręcznym Korony w ich pamiętnej drodze do ekstraklasy.
Choć to przecież nie aż tak odległe wspomnienia, to z każdym rokiem wspólne - pamiątkowe zdjęcie kieleckiej rodziny piłkarzy ręcznych nabiera wartości. Przecież niektórych na nim uwiecznionym nie ma już wśród nas. Tym bardziej w ten przedświąteczny czas warto wspomnieć ten wyjątkowy i niepowtarzalny wieczór z 22 grudnia 1998 roku, który na dobre zapoczątkował tradycję "Szczypiorniakowych Wigilii" w Kielcach.
Wtedy pomogliśmy w potrzebie Zbyszkowi Wdowiczowi. Jestem przekonany, że nie inaczej będzie teraz w przypadku Tomka Strząbały. Przecież WIELKA rodzina szczypiorniaka ma WIELKĄ i WYJĄTKOWA uzdrawiającą moc.

piątek, 19 grudnia 2014

Fotoarchiwum "z myszką" (70)

Dziś nieco nowsze zdjęcie ze sportowego archiwum, więc i z rozpoznaniem zawodnika, który się na nim znajduje, teoretycznie powinno być o wiele łatwiej.

                Fot. archiwum
Poznajecie? Pamiętacie?

czwartek, 18 grudnia 2014

Fotoarchiwum "z myszką" (69)

Pora na kolejną sentymentalną podróż do sportowego fotoarchiwum sprzed ponad 40 lat. Na zdjęciu kapitan jednej z kieleckich drużyn. Starsi kibice z pewnością nie będą mieli najmniejszych trudności z rozpoznaniem tego sportowca.

                    Fot. archiwum

 A wy, poznajecie? Pamiętacie?

niedziela, 14 grudnia 2014

Fotoarchiwum "z myszką" (68)

Pora na kolejną fotografię wygrzebaną ze sportowego archiwum sprzed ponad 30 lat. Starsi kibice nie powinni mieć jednak najmniejszych problemów z rozpoznaniem sylwetki tego sportowca, kiedyś jednego z najpopularniejszych w Kielcach.

                    Fot. archiwum
Pamiętacie? Poznajecie?

sobota, 13 grudnia 2014

Dokąd zmierza Korona?

Nie ma pieniędzy, nie ma sponsora, nie ma drużyny, nie ma wyników, a nawet trener otwarcie twierdzi, że marzy mu się praca... za granicą - to stan w jakim znalazła się Korona tuż po zakończeniu jesiennej rywalizacji piłkarskiej T-Mobile Ekstraklasy. Nawet sześć kolejnych spotkań bez porażki nie zmienia mojej oceny, że to najgorsza drużyna złosisto-krwistych w ponad 41-letniej historii kieleckiego klubu. Kompletnie nieobliczalna, a co najgorsze bez charakteru i ambicji. Tłumaczenia, że zawodowym piłkarzom zabrakło motywacji do walki na murawie są po prostu śmieszne i żałosne. Czym skutkowałaby taka postawa pracownika w innych pozasportowych zawodach chyba nikt nie może mieć wątpliwości. Kto pracować nie chce, po prostu traci pracę i mam nadzieje, że taki właśnie scenariusz obowiązywać będzie zimą w kieleckim klubie.


 Czy są perspektywy na poprawę? Szczerze mówiąc wątpię. Dopóki Korona nie znajdzie właściciela i sponsora z prawdziwego zdarzenia, którzy przejmie 100 procent jej akcji, nic się nie zmieni. O sportowym rozwoju można zapomnieć. W grę wchodzi jedynie wegetacja na "miejskim garnuszku". Może zimą znów uda się dokupić paru najemnych "grajków" i może znów uda się  jakoś utrzymać w lidze. Tylko co dalej? Czy ktoś się wreszcie opamięta? Zawodowy klub nie może w nieskończoność funkcjonować jako miejski, a jeśli w Kielcach przez tyle lat, po wycofaniu się Kolportera, nikt nie potrafi znaleźć piłkarzom sponsora, to może lepiej wrócić do zdrowego, amatorskiego kopania piłki w niższej lidze, niż utrzymywać na siłę w ekstraklasie zawodowy cyrk najemników, którzy i tak między innymi za nasze (podatników) pieniądze grają jak chcą i kiedy chcą...