poniedziałek, 22 grudnia 2014

Był taki mecz (70)

Koszykówka to... biznes

Akurat wpadł mi w ręce mój archiwalny wywiad z amerykańskim koszykarzem Mitexu, a potem Cersanitu Nomi Kielce, Derrickiem Hayesem. Jest więc okazja, by przypomnieć sylwetkę tego przesympatycznego gracza, który bardzo szybko podbił serca kieleckich kibiców. Rozmawialiśmy wiosną 1999 roku kiedy to kielecki Cersanit Nomi walczył o historyczny awans do Lech Basket Ligi.

W 20 drugoligowych spotkaniach rozegranych w barwach Mitexu i Cersanitu\Nomi amerykański rozgrywający Derrick Hayes zdobył 436 punktów, co daje mu przeciętną 21,8 pkt. na mecz. Oczywiście jest najskuteczniejszym strzelcem zespołu trenera Stanisława Dudzika. Zdobywanie koszy Derrick umiejętnie łączy z kierowaniem grą zespołu lidera drugoligowej tabeli oraz widowiskowością. 

Czy odczuwasz przejawy rosnącej popularności?

-Tak i muszę przyznać, że jest to przyjemne. Obcy ludzie kłaniają mi się na ulicy, pozdrawiają w autobusie. Niektórzy próbują się nawet do mnie dodzwonić do domu i porozmawiać. Ostatnio gdy siedziałem w „Burger King” i pisałem list do córki, podszedł do mnie mężczyzna i poprosił o autograf, a za nim ustawiła się kolejka innych. Oczywiście nie odmówiłem, bo wiem, że koszykówka to biznes i zawodnik musi dbać nie tylko o formę sportową, ale swój wizerunek w oczach kibiców. Nauczyłem się tego jeszcze w collegu, mając sporo kontaktów z ludźmi blisko związanymi z NBA.

Zdobywasz punkty z wielką łatwością. Jaka jest tajemnica twojej skuteczności?
-Nie ma żadnej. Po prostu trening i to solidny. Odkąd postanowiłem, że zostanę koszykarzem całe dnie spędzałem na boisku do koszykówki. Nigdy nie zapomnę meczów jeden na jednego z bratem. Często graliśmy do pięciuset czy tysiąca punktów. Wiele nauczyłem się także na letnich obozach z zawodnikami dziś występującymi na parkietach NBA.

Obserwując cię na boisku wydaje się, że w koszykówkę grasz od zawsze...
-Wcale tak nie było. Jak każdy chłopak lubiłem pograć w futbol czy baseball, pojeździć na rowerze. Dopiero gdy koszykówkę zaczął trenować starszy brat zainteresowałem się basketem. Od dziecka marzyłem by zostać policjantem. Ukończyłem nawet college o tym kierunku. Kto wie, może kiedyś gdy skończę grę w koszykówkę, spełni się i to marzenie. Na razie jednak chcę przede wszystkim dostać się do elitarnego grona graczy NBA.

Czego ci brakuje, by zagrać u boku Pippena, Paytona czy O Neala?
-Już przed tym sezonem wydawało mi się, że trafię do NBA. Mój agent prowadził rozmowy w działaczami Seattle Dallas i Milwaukee. Gdyby nie lockout w lidze trafiłbym pewno na obóz przygotowawczy jednego z tych zespołów. Zawodowa koszykówka opiera się na grze „jeden na jeden”, często bardzo kontaktowej, nad którą muszę jeszcze poracować. W NBA nie ma obrony strefowej, która stosowana jest w polskiej lidze i moim zdaniem zabija urok koszykówki. Najważniejsza moim zdaniem jest jednak psychika. Imponował mi nią zwłaszcza Michael Jordan, który w najtrudniejszych momentach brał na siebie ciężar odpowiedzialności i sam wygrywał mecze.

Mecz w Lublinie ze Startem pokazał, że i ty masz mocne nerwy. Mimo szybko złapanych czterech fauli potrafiłeś się zmobilizować i zagrać wręcz bezbłędnie...

-Bardzo zdenerwował mnie werdykt arbitra, który „z powietrza” zagwizdał mi czwarty faul. Gdy trener posadził mnie na ławce po scysji z Kosiorem byłem bardzo zły. Wtedy pomyślałem sobie o Jordanie. Zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie „wygram ten mecz”. Niechęć i gwizdy lubelskich kibiców jeszcze bardziej mnie zmobilizowały. Po kilkunastu minutach wyszedłem na parkiet bardzo skoncentrowany i nie pomyliłem się ani razu...

Nawet skręcona noga nie przeszkodziła ci być najlepszym zawodnikiem meczu ze Stalą Stalowa Wola. 37 punktów to twój strzelecki rekord w kieleckiej drużynie...

-... i w całej karierze. Poprawiłem się o dwa punkty, w porównaniu z meczem w lidze uniwersyteckiej w Iowa State. A ile wynosi rekord w II lidze?

Krzysztof Zych z Siarki rzucił w meczu przeciwko Glimarowi 51 punktów.
-To bardzo dużo. Może jednak go „przebiję”. Najlepiej w finale play-off. Nie mniej od zdobywania punktów cieszy mnie udana asysta, pod warunkiem, że ten do którego podawałem zdobędzie kosza. W przeciwnym razie jestem wściekły.

                                                       Fot. archiwum prywatne
 Czy Cersanit Nomi awansuje do ekstraklasy?

-Na pewno taki jest cel mój i kolegów. Jesteśmy najmocniejsi i wygrywanie powoli staje się nudne. Podobnie czułem się w sezonie 1994\95 w lidze uniwersyteckiej, gdy z drużyną Iova State wygraliśmy 22 spotkania przy 4 porażkach.

Z Leonem Derricksem znacie się jeszcze z czasów wspólnej gry w Detroit. Chyba raźniej ci w Kielcach u jego boku...

-To „Leo” zaproponował mi grę w Polsce, a ponieważ wiedziałem, że występować będziemy w jednej drużynie, to się zdecydowałem. W przeciwnym razie nie wyobrażałbym sobie pobytu w Polsce.

Który z koszykarzy Cersanitu Nomi najbardziej ci imponuje?

- „Kusza” Marcin Kuszewski, przeciwko któremu gram na treningach. Lubi twardą walkę tak jak ja.

Czy po czterech miesiącach gry w polskiej lidze zadomowiłeś się w Kielcach?
-Bardzo tęsknię za rodziną. Szczególnie za czwórką moich dzieci, z którymi po raz ostatni widziałem się podczas świąt Bożego Narodzenia. Było wspaniale, gdy z całą ponad 30-osobową rodziną „rapowaliśmy” pod choinką. Były prezenty i dobre jedzenie.

A jak spędzasz czas po meczach i treningach?

-Jestem samotnikiem i domatorem. Ubóstwiam gry komputerowe i kreskówki w „Cartoon Network”. Godzinami mogę oglądać przygody „Toma i Jerrego”, „Dextera”, „Flinstonów” czy „Krowy i kurczaka”. Moje hobby jeszcze z czasów dzieciństwa to gotowanie. Sporo czasu spędzam w kuchni przyrządzając różne dania najczęściej z kurczaka oraz słuchając muzyki, która stale mi towarzyszy.

Nie przeszkadza ci bariera językowa?

- Na pewno trochę tak, ale jest kilka osób z którymi mogę swobodnie porozmawiać po angielsku. Cztery, pięć razy dziennie dzwoni do mnie Leon Derricks, z którym lubię rozmawiać przez telefon. Rolę tłumacza drużyny spełnia z powodzeniem, grający i studiujący przez kilka lat w USA, Marcin Kuzian. Często bywam także u mieszkającego niedaleko mnie trenera Dudzika, którego córka Marta także bardzo dobrze zna język angielski. No i ja przecież uczę się polskiego. Znam sporo słów nie związanych z koszykówką - dzień dobry, cześć, dzięki, daj, dobra... 

Czy w przypadku awansu do ekstraklasy zamierzasz pozostać w Kielcach na dłużej?
-Pewno. Nie zostawia się drużyny w takiej sytuacji, jednak ostateczna decyzja zależy od wielu spraw. Decyzję podejmę razem z moim agentem. Nie chodzi tylko o szczegóły kontraktu, choć przecież gra w koszykówkę to dla mnie biznes. W ciągu kilku najbliższych miesięcy wiele się może zmienić. Gdyby nadeszła oferta z NBA na pewno zostanę za Oceanem, ale zawsze będę wspominał mile Polskę i Kielce, bo spotkałem tu wielu życzliwych sobie ludzi. 

I rzeczywiście wiosną 1999 roku pod wodzą Derricka Hayesa Cersanit Nomi awansował do ekstraklasy, a amerykański rozgrywający stał się kluczową postacią "Delfinów" i zarazem jednym z najlepszych rozgrywających Lech Basket Ligi. Mnie najbardziej w pamięci utkwił jego kapitalny występ w hali AWF  na granicy Gdańska i Sopotu, przeciwko Treflowi, który miałem okazję oglądać osobiście, jak większość ligowych meczy kieleckiego zespołu. Kapitalnie dysponowany rzutowo Amerykanin (zapisał na swoim koncie w tym meczu 7 trójek) poprowadził kieleckiego beniaminka  do sensacyjnego zwycięstwa nad faworytem ligi.
W sezonie 1999/2000 Derrick Hayes wystąpił łącznie w 33 spotkaniach kieleckich "Delfinów", zdobywając w nich 648 punktów. Zagrał także w dorocznym Meczu Gwiazd Polskiej Ligi Koszykówki. Niestety po debiutanckim sezonie, zakończonym na 7 miejscu, Cersanit Nomi został wycofany z rozgrywek, a amerykański rozgrywający kieleckiej drużyny powrócił do USA. Przez kolejne dwa sezony występował w zespole ligi ABA Detroit Dogs, sięgając z nim nawet po mistrzostwo tych rozgrywek. Zamiast na parkiety NBA trafił jednak do... detroickiej policji. Nie był to jednak, jak się okazało, zbyt szczęśliwy dla niego wybór. W 2005 roku został sześciokrotnie postrzelony na służbie i trafił do szpitala. Na szczęście zdołał odzyskać zdrowie, jednak tylko na tyle, że został policyjnym... emerytem. Mając więcej wolnego czasu oczywiście powrócił do ukochanego basketu i trenował szkolną drużynę koszykówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz