Akurat wpadł mi w ręce mój archiwalny wywiad z amerykańskim koszykarzem Mitexu, a potem Cersanitu Nomi Kielce, Derrickiem Hayesem. Jest więc okazja, by przypomnieć sylwetkę tego przesympatycznego gracza, który bardzo szybko podbił serca kieleckich kibiców. Rozmawialiśmy wiosną 1999 roku kiedy to kielecki Cersanit Nomi walczył o historyczny awans do Lech Basket Ligi.
W 20 drugoligowych spotkaniach rozegranych w barwach Mitexu i Cersanitu\Nomi amerykański rozgrywający Derrick Hayes zdobył 436 punktów, co daje mu przeciętną 21,8 pkt. na mecz. Oczywiście jest najskuteczniejszym strzelcem zespołu trenera Stanisława Dudzika. Zdobywanie koszy Derrick umiejętnie łączy z kierowaniem grą zespołu lidera drugoligowej tabeli oraz widowiskowością.
Czy odczuwasz przejawy
rosnącej popularności?
-Tak i muszę przyznać, że
jest to przyjemne. Obcy ludzie kłaniają mi się na ulicy, pozdrawiają w
autobusie. Niektórzy próbują się nawet do mnie dodzwonić do domu i porozmawiać.
Ostatnio gdy siedziałem w „Burger King” i pisałem list do córki, podszedł do
mnie mężczyzna i poprosił o autograf, a za nim ustawiła się kolejka innych.
Oczywiście nie odmówiłem, bo wiem, że koszykówka to biznes i zawodnik musi dbać
nie tylko o formę sportową, ale swój wizerunek w oczach kibiców. Nauczyłem się
tego jeszcze w collegu, mając sporo kontaktów z ludźmi blisko związanymi z NBA.
Zdobywasz punkty z wielką
łatwością. Jaka jest tajemnica twojej skuteczności?
-Nie ma żadnej. Po prostu
trening i to solidny. Odkąd postanowiłem, że zostanę koszykarzem całe dnie spędzałem
na boisku do koszykówki. Nigdy nie zapomnę meczów jeden na jednego z bratem.
Często graliśmy do pięciuset czy tysiąca punktów. Wiele nauczyłem się także na
letnich obozach z zawodnikami dziś występującymi na parkietach NBA.
Obserwując cię na boisku wydaje
się, że w koszykówkę grasz od zawsze...
-Wcale tak nie było. Jak
każdy chłopak lubiłem pograć w futbol czy baseball, pojeździć na rowerze.
Dopiero gdy koszykówkę zaczął trenować starszy brat zainteresowałem się
basketem. Od dziecka marzyłem by zostać policjantem. Ukończyłem nawet college o
tym kierunku. Kto wie, może kiedyś gdy skończę grę w koszykówkę, spełni się i
to marzenie. Na razie jednak chcę przede wszystkim dostać się do elitarnego
grona graczy NBA.
Czego ci brakuje, by zagrać u
boku Pippena, Paytona czy O Neala?
-Już przed tym sezonem
wydawało mi się, że trafię do NBA. Mój agent prowadził rozmowy w działaczami
Seattle Dallas i Milwaukee. Gdyby nie lockout w lidze trafiłbym pewno na obóz
przygotowawczy jednego z tych zespołów. Zawodowa koszykówka opiera się na grze
„jeden na jeden”, często bardzo kontaktowej, nad którą muszę jeszcze poracować.
W NBA nie ma obrony strefowej, która stosowana jest w polskiej lidze i moim
zdaniem zabija urok koszykówki. Najważniejsza moim zdaniem jest jednak psychika.
Imponował mi nią zwłaszcza Michael Jordan, który w najtrudniejszych momentach
brał na siebie ciężar odpowiedzialności i sam wygrywał mecze.
Mecz w Lublinie ze Startem
pokazał, że i ty masz mocne nerwy. Mimo szybko złapanych czterech fauli
potrafiłeś się zmobilizować i zagrać wręcz bezbłędnie...
-Bardzo zdenerwował mnie
werdykt arbitra, który „z powietrza” zagwizdał mi czwarty faul. Gdy trener
posadził mnie na ławce po scysji z Kosiorem byłem bardzo zły. Wtedy pomyślałem
sobie o Jordanie. Zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie „wygram ten mecz”.
Niechęć i gwizdy lubelskich kibiców jeszcze bardziej mnie zmobilizowały. Po
kilkunastu minutach wyszedłem na parkiet bardzo skoncentrowany i nie pomyliłem
się ani razu...
Nawet skręcona noga nie
przeszkodziła ci być najlepszym zawodnikiem meczu ze Stalą Stalowa Wola. 37
punktów to twój strzelecki rekord w kieleckiej drużynie...
-... i w całej karierze.
Poprawiłem się o dwa punkty, w porównaniu z meczem w lidze uniwersyteckiej w
Iowa State. A ile wynosi rekord w II lidze?
Krzysztof Zych z Siarki
rzucił w meczu przeciwko Glimarowi 51 punktów.
-To bardzo dużo. Może jednak
go „przebiję”. Najlepiej w finale play-off. Nie mniej od zdobywania
punktów cieszy mnie udana asysta, pod warunkiem, że ten do którego podawałem
zdobędzie kosza. W przeciwnym razie jestem wściekły.
Fot. archiwum prywatne |
Czy Cersanit Nomi awansuje do
ekstraklasy?
-Na pewno taki jest cel mój i
kolegów. Jesteśmy najmocniejsi i wygrywanie powoli staje się nudne. Podobnie
czułem się w sezonie 1994\95 w lidze uniwersyteckiej, gdy z drużyną Iova State
wygraliśmy 22 spotkania przy 4 porażkach.
Z Leonem Derricksem znacie
się jeszcze z czasów wspólnej gry w Detroit. Chyba raźniej ci w Kielcach u jego
boku...
-To „Leo” zaproponował mi grę
w Polsce, a ponieważ wiedziałem, że występować będziemy w jednej drużynie, to
się zdecydowałem. W przeciwnym razie nie wyobrażałbym sobie pobytu w Polsce.
Który z koszykarzy Cersanitu
Nomi najbardziej ci imponuje?
- „Kusza” Marcin Kuszewski,
przeciwko któremu gram na treningach. Lubi twardą walkę tak jak ja.
Czy po czterech miesiącach
gry w polskiej lidze zadomowiłeś się w Kielcach?
-Bardzo tęsknię za rodziną.
Szczególnie za czwórką moich dzieci, z którymi po raz ostatni widziałem się
podczas świąt Bożego Narodzenia. Było wspaniale, gdy z całą ponad 30-osobową
rodziną „rapowaliśmy” pod choinką. Były prezenty i dobre jedzenie.
A jak spędzasz czas po
meczach i treningach?
-Jestem samotnikiem i
domatorem. Ubóstwiam gry komputerowe i kreskówki w „Cartoon Network”. Godzinami
mogę oglądać przygody „Toma i Jerrego”, „Dextera”, „Flinstonów” czy „Krowy i
kurczaka”. Moje hobby jeszcze z czasów dzieciństwa to gotowanie. Sporo czasu
spędzam w kuchni przyrządzając różne dania najczęściej z kurczaka oraz
słuchając muzyki, która stale mi towarzyszy.
Nie przeszkadza ci bariera
językowa?
- Na pewno trochę tak, ale
jest kilka osób z którymi mogę swobodnie porozmawiać po angielsku. Cztery, pięć
razy dziennie dzwoni do mnie Leon Derricks, z którym lubię rozmawiać przez
telefon. Rolę tłumacza drużyny spełnia z powodzeniem, grający i studiujący
przez kilka lat w USA, Marcin Kuzian. Często bywam także u mieszkającego
niedaleko mnie trenera Dudzika, którego córka Marta także bardzo dobrze zna
język angielski. No i ja przecież uczę się polskiego. Znam sporo słów nie
związanych z koszykówką - dzień dobry, cześć, dzięki, daj, dobra...
Czy w przypadku awansu do
ekstraklasy zamierzasz pozostać w Kielcach na dłużej?
-Pewno. Nie zostawia się
drużyny w takiej sytuacji, jednak ostateczna decyzja zależy od wielu spraw.
Decyzję podejmę razem z moim agentem. Nie chodzi tylko o szczegóły kontraktu,
choć przecież gra w koszykówkę to dla mnie biznes. W ciągu kilku najbliższych
miesięcy wiele się może zmienić. Gdyby nadeszła oferta z NBA na pewno zostanę
za Oceanem, ale zawsze będę wspominał mile Polskę i Kielce, bo spotkałem tu
wielu życzliwych sobie ludzi.
I rzeczywiście wiosną 1999 roku pod wodzą Derricka Hayesa Cersanit Nomi awansował do ekstraklasy, a amerykański rozgrywający stał się kluczową postacią "Delfinów" i zarazem jednym z najlepszych rozgrywających Lech Basket Ligi. Mnie najbardziej w pamięci utkwił jego kapitalny występ w hali AWF na granicy Gdańska i Sopotu, przeciwko Treflowi, który miałem okazję oglądać osobiście, jak większość ligowych meczy kieleckiego zespołu. Kapitalnie dysponowany rzutowo Amerykanin (zapisał na swoim koncie w tym meczu 7 trójek) poprowadził kieleckiego beniaminka do sensacyjnego zwycięstwa nad faworytem ligi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz